kraków
06 listopada 2005
  Dziesięć lat samotności
Nie wyobrażałam sobie, że sztuka Marthalera może mnie w ogóle dotknąć. I wzruszyć. Do głębi. Do łez. No prawie. Mnie. Która niby wszystko wie o jego bohaterce – Szwajcarce Linie Bögli. Przecież ona jest również moją bohaterką. Bohaterką mojej powieści. A w powieści, myślałam z dumą, na pewno więcej o niej jest niż w sztuce. I nie przypuszczałam, że w Hali na Rajskiej powstanie coś w rodzaju „mojej” Szwajcarii – bolesnej, bliskiej, znienawidzonej, zagrzebanej gdzieś w niepamięci, zasypanej od lat tysiącami warstw stłumień ... Coś, co teraz nagle, mimo wszystko i całkiem nieproszone jest obecne. Realne. Jak pełna walizka przed podróżą. Szwajcaria jako przestrzeń tęsknoty. Szwajcaria jako wielki zbiornik ukrytych uczuć.

Lina Bögli, luty 1892 roku
© Paul Bögli

Dobrze, że sztuki teatralne czasami lubią wędrować po świecie. „Podróż Liny Bögli”* pokazano wczoraj w Krakowie. To stare przedstawienie, prapremiera odbyła się w ramach festiwalu „Świat w Bazylei” w 1996 roku na dworcu badeńskim. Rok później sztukę wystawiono w Berlinie, na Praterze. Od 2002 wiele razy była powtarzana w Schauspielhaus w Zurychu. A nigdy dotąd nie było mnie tam, gdzie sztuka. Bo ja też wędruję. Aż do wczorajszego wieczoru. W Krakowie.

Teraz sobie myślę, że dobrze. Że nawet bardzo dobrze. Doczekałam się właściwego dla siebie miejsca. Tylko w Polsce jestem w stanie docenić grubą warstwę szwajarskości tej sztuki. W Szwajcarii, zwłaszcza w Bazylei, obśmiewałabym piosenki ludowe jako nieznośny kicz. W Berlinie wyszłabym podczas przerwy na piwo, i już nie wróciłabym na salę. W Krakowie nie było przerwy.

Marthaler otacza akcję – dziesięcioletnią podróż Liny Bögli dookoła świata – Szwajcarią. Czystą, nudną Szwajcarią. Klarownym rozbrzmiewaniem. Muzyką. Śpiewem. Emocją. Namiętnością. A jednak. Ta marthalerowska Szwajcaria nie brzmi zbyt harmonijnie. Nie podnoszą się z niej głosy archaniołów. Chaos wtrąca się w nią drogą radiową. I Szwajcaria – jak radio – na scenie daje się wyłączać. Wciąż od nowa.

Główna postać, Lina Bögli, przecina scenę – deski teatralne – zdecydowanymi krokami zawsze wtedy, kiedy speaker radiowy czytający jej biografię, dochodzi do zdania, że pewnego dnia zdarzyło się coś, co zmieniło jej życie: zakochała się w polskim ofic... – i wyłącza radio zdecydowanym ruchem ręki. Czasami speaker radiowy też sam się wyłącza. Głosem zamierającym, jakby mu ktoś odłączył dopływ prądu. Czasami cała nucąca półgłosem Szwajcaria w taki sposób ucicha. Zanika. A ona, główna postać, zostaje sama. W głuchej przestrzeni. Gdzieś. Zagubiona. W świecie.

Kontrast może najbardziej mnie wzruszył. Kontrast między muzyką sfer szwajcarskich a postacią Liny B. Ona na scenie – nauczycielka, wychowawczyni, porządna, solidna, zdyscyplinowana – coraz bardziej osamotniona. Ona na scenie – w czarnym kostiumie, w białej bluzce zapiętej do ostatniego guzika, pod szyję – dba o dyscyplinę. Ona na scenie – nie ma ciała. Nosi kapelusz. W pierwszej połowie przedstawienia. Zdejmuje go od czasu do czasu. I wkłada z powrotem. Parę razy. Aż kapelusz zostaje gdzieś na zawsze porzucony. W jakimś kącie. I ona na scenie – brąz włosów, biel twarzy i rąk. Nogi schowane pod długą, sięgającą podłogi, spódnicą. Raz tylko, w krótkim momencie drżącej ekstrawagancji, aktorka podnosi fałdy sukni. Aż do kolan. I okazuje się, że pod spodem nosi grube białe pończochy zrobione na drutach. A to po co? Jak w górach szwajcarskich? Jak w Alpach. Nad Splügen. Spędziła przecież największą część podróży dookoła świata na południowej półkuli. I w innym momencie krótkiego samozapomnienia tańczy z jednym ze śpiewających chłopaków. A oni – jest ich trzech – wydobywają z siebie muzykę sfer szwajcarskich, słowa w językach istniejących i nieistniejących, nawet wtedy, kiedy zasypiają, kiedy głowy opadają im na brzuch. Jak lunatycy. Stworzeni wyłącznie muzyką snu. Szwajcaria jest i jednocześnie jej nie ma. To jest tragizm bohaterki sztuki teatralnej Marthalera.

I to jest sztuka Marthalera. By pokazać na scenie przejmującą dziesięcioletnią samotność, wystarcza mu szklanka wody, jabłko i trzech nieustannie śpiewających chłopaków w wieku nieszkolnym.


Moja bohaterka, bohaterka powieściowa, otoczona jest Polską. Ponieważ mężczyzna, którego kochała i z którym nie dano jej było spędzić życie – był Polakiem. To jest zasadnicza różnica między powieścią a sztuką. Ale też jedyna. Musiałam – tak samo jak reżyser przedstawienia – znaleźć, zbudować, stworzyć przestrzeń, w której zmieszczą się wszystkie starannie skrywane uczucia bohaterki. Też musiałam cały zasób namiętności gdzieś zapakować. Jak bieliznę na daleką podróż w kufrze. Daleko od jej ciała. W języku menedżerów nazywa się dziś coś takiego „outsourcing“. W języku polskim – nie wiem. W świecie gospodarczym znaczy to, że jakąś część produkcji przejmuje inna, lepsza firma. Lub czymś zajmuje się inny, lepszy specjalista. Albo coś załatwia inna, lepsza maszyna. I powstaje tak zwany synergizm. Wzajemne potęgowanie działania. W powieści i na scenie powstaje wzajemne potęgowanie wzruszenia. Współdziałają różne czynniki, różne rekwizyty. Na scenie Marthalera wygląda to następująco: Strasznie samotna kobieta i głos radiowy. Strasznie samotna kobieta i walizka pełna złożonych w kwadrat prześcieradeł. Strasznie samotna kobieta i chór góralski. W powieści jest wątek współczesny. Zbudowany na całkiem fikcyjnej hipotezie, że Lina Bögli w 1892 roku wyruszyła w świat, ponieważ zaszła w ciążę. Że urodziła na początku 1893 roku w Sydney córkę. Że ojciec dziecka był Polakiem. Tyle na dziś. Mogę zdradzić.


* Podróż Liny Bögli [Lina Böglis Reise], reżyseria: Christoph Marthaler, dramaturgia: Andrea Schwieter, muzyka: Clemens Sienknecht. Grają: Catriona Guggenbühl, Michael von der Heide, Albi Klieber, Clemens Sienknecht, Graham F. Valentine.
5 i 6 listopada 2005 w ramach festiwalu baz@rt.de/ch w Starym Teatrze w Krakowie, Hala, godz. 20:30
 
Comments: Prześlij komentarz

<< Home

ARCHIVES
października 2005 / listopada 2005 / grudnia 2005 / stycznia 2006 / lutego 2006 / marca 2006 / maja 2006 /


Powered by Blogger