kraków
30 grudnia 2005
  Komunikat nadzwyczajny

© Romana Babnis

W nocy z czwartku na piątek weszły w nasze życie dwa dorosłe pingwiny gdańskie. Nadaliśmy im imiona Polka i Tango.

 
28 grudnia 2005
  Bagua i Daruma

Wolfgang przywiózł mi z Chin wklęsłe zwierciadło na złe duchy. Wgłębiona powierzchnia lustra otoczona jest drewnianą ramką w formie ośmiokąta, a po każdej z ośmiu stron namalowany jest triagram. Czyli Bagua. Do mojego pokoju pod dachem.

Wolfgang przywiózł nam z Japonii dwie Darumy na szczęście rodzinne. Parę – jedna jest czerwona, druga biała. Możesz wybrać. Zaproponował. Jak zawsze. Dobroduszny. A ja wezmę tę, która pozostanie. Darumy mają dwoje pustych oczu, bez tęczówek, bez źrenic. W Nowy Rok pomalujemy jedno oko. To jest czysty czas przyszły. Postawimy malutką czarną kropkę na środku pustej bieli, na więcej nas nie stać. Nie posiadamy ani kolorów, ani talentu. Ale wystarczy ciemna kropka – i oko będzie pełne wyrazu, a my musimy sobie czegoś pięknego życzyć. Każdy osobno. I dla siebie. Ze swoją Darumą. Ja z białą. Wolfgang z czerwoną. Tak wybiorę. A jemu nic innego nie pozostanie. Świat jest niesprawiedliwy. Ale jeśli nasze osobne życzenia spełnią się, będziemy musieli pomalować drugie oko. Każdy na swojej Darumie. To jest czysty czas przyszły drugi. Postawimy malutką czarną kropkę na środku pustki. Oko ożywi martwą biel. I spalimy głowę z masy papierniczej. Każdy osobno. I dla siebie samego.

Szczęście jest nie do powstrzymania.

Zwierciadło na złe duchy jest wklęsłe. To znaczy ma powierzchnię, która wznosi się od środka ku brzegom i przyciąga złe duchy jak lep w kuchni babci przyciąga w lecie muchy, i spala je. Gdyby zwierciadło było wypukłe (w Chinach również takie są w sprzedaży), też przyciągałoby zło, ale w celu rozpryskania go. To znaczy, zło sprawiedliwie rozrzucone zostałoby na moich sąsiadów w domu Łaskiego. I przynosiłoby nieszczęście wszystkim otaczającym mnie w Krakowie Marcinom.

Nieszczęście jest nie do powstrzymania.

Wolfgang cieszy się życiem jak mało kto. Dlatego z Chin przywiózł mi wklęsłe zwierciadło na złe duchy. Wgłębiona powierzchnia lustra otoczona jest drewnianą ramką w formie ośmiokąta, a po każdej z ośmiu stron namalowany jest triagram. Czyli Bagua. Do mojego pokoju pod dachem. Dla moich sąsiadów. Dla domu. Dla miasta. Urbi et orbi.

Szczęśliwego Nowego Roku i Wszystkiego Najlepszego! Jutro pojedziemy do Gdańska, do Romki i Radka, do Ewy i Janusza. Do moich pierwszych i najlepszych przyjaciół w tym kraju. Do końca roku do internetu już nie trafię.
 
24 grudnia 2005
  Święta w Krakowie
Business as usual: Wolfgang gotuje (ostre hinduskie potrawy), ja sprzątam (typowo po helwecku).
Mżawka. Wiatr za ciepły. Miasto za puste. Mimo to Wolfgang kupił mi wełnianą czapkę. I spotkaliśmy się z Magdą M. z Berlina w Prowincji. Kawa, szarlotka, koniak.
Pogodnych, radosnych Świąt Wam Wszystkim!
 
22 grudnia 2005
  Pod dachem
Wróciliśmy. Do mojego pokoju w Krakowie. Wolfgang wozi książki, papiery i koszule przez Kraków, Warszawę i Gdańsk do Stralsundu. W kuchni list z Kwiatonowic. Kasper przysłał mi kolejne odbitki dot. Generała Bijaka. Dowiedziałam się w międzyczasie, że miał siostrę. Jemy u Jaremy.
 
21 grudnia 2005
  Berlin. Ulica Huttena
Kawiarnia „Bilderbuch” [książka z obrazkami]. O dziesiątej. Na ulicy akacjowej. Umówiłam się z nimi wszystkimi. Z Hildegard, Marią K. i Rheą. W kolejności alfabetycznej. Z Rheą rok temu byłam w Kwiatonowicach. W marcu spotkałyśmy się na wyspie Maui i okrążyłyśmy wulkan helikopterem. A teraz. Jak zawsze. Nie macudu. Lecz kawiarnia „Książka z obrazkami” w dzielnicy Pięknej Góry [Schöneberg]. Maria K. marszcząc czoło – jest kobietą mądrą – twierdzi, że Wróżka kłamie. Tylko Hildegard jest optymistką.
Czuję się nadal jakby na dworcu głównym. Niewiadomo którego miasta. Której stolicy. Którego kraju. Życie w takt. Sekundy.
Plac Goslarski. Po trzynastej. Spóźniliśmy się. Obiad u teściowej. Od początku grudnia mieszka sama.
Ulica Huttena. O piętnastej. Pierwsze piętro. W środku miasta. Dom starców. Oczy teścia błyszczą. Lubi młodsze od niego kobiety. Nadal. Ale to już wszystko. Ręce nie mają co robić. Głowa wróciłaby do domu. Ale nogi już nie udźwigną ciała. Język już nie wysławia żadnej myśli. Dusza nie zna wyjścia. Na dworze robi się ciemno. Świadomości chce się spać. Na przeciwko w AGD wszystko można kupić. Towar biały. Lodówki. Pralki. Zmywarki. Kuchenki. Miksery.
 
20 grudnia 2005
  Berlin. Basen Anioła
Jakby na przycisk. Język się zmienia. Przełącza na niemiecki.
O ósmej wybiegam z domu. Do lekarki za rogiem. Potrzebny jest mi trzeci zastrzyk na tężec. Potem będę miała spokój na następne dziesięć lat. Powiedziała mi lekarka rok temu. I prosiła, żebym pamiętała. Przyjść. Za rok. Czas staje się coraz bardziej względny. A myśli coraz bardziej jasne.
Wolfgang śpi mniej więcej tyle godzin, ile spędził w samolocie. Wczoraj. Lub przedwczoraj. Nie mam pojęcia, skąd się bierze czas.
O dwunastej mam wizytę u fryzjerki na placu Łużyckim. Chcę się pozbyć farby na głowie. Resztki japońskiej czerwieni. Nie rozumie. Nic mi się nie chce wyjaśniać.
Trwają prace przy Basenie Anioła. Wykopują go. Jak podczas pierwszej zimy. Kiedy to było? Kiedy przeprowadziliśmy się do wschodniej części miasta. Do cieni po murze. Którego wtedy już nie było. Czas nie zna granic. Teraz ponownie wydobywają gruzy i piasek z Basenu. W grudniu. Wzmacniają nareszcie (po ilu latach?) brzegi. Wsypują żwir. Odcinają trzciny. Łabędziątka dorosły, zrobiły się białe i odleciały. Tak samo czaple. Wzięły nogi za pas. Wielkimi krokami. Przyjdzie zima. Która w tym roku?
O trzynastej zmierzam w kierunku Schönleinstrasse. Przez Kottbusser Tor. Przemierzam jakby ogromną poczekalnię. Dworca głównego. Na ziemi niczyjej. Gdzie zlikwidowali kierunki jazdy. I poczucie bycia w domu.
Wolfgang pojechał w odwiedziny do ojca, który go nie rozpoznaje.
Wieczorem siedzimy w naszej kuchni. Pijemy czerwone wina.
Archanioł na dzwonnicy ruiny kościoła św. Michała jest teraz oświetlony nocą. Skądś tu przypływają pieniądze. A nad dawną strefą śmierci zbija się czas na niebo.
 
19 grudnia 2005
  Życie na biało
Nasze życie pingwińskie: spotkamy się w Berlinie. Wolfgang leci pod wiatr. Zajmuje mu to czternaście godzin zamiast trzynastu. Spóźnił się na połączenie we Frankfurcie. Wylądował późniejszym samolotem w Tegel. Walizka jego nie nadążyła. Ja ląduję punktualnie na lotnisku Schönefeld. Mam tylko bagaż ręczny i udaję się w kierunku dworca kolejki miejskiej.

Nasze życie pingwińskie: jemy u Toni. Wolfgang jest zmęczony. Ja czekam w nocy na walizkę. Czuję się gościem we własnym mieszkaniu. Szukam śladów (czegokolwiek) na pustym biurku. Walizka puka do drzwi po północy. Tragarz pyta, czy zbieram kamienie. Owszem, przytakuję. Ale to jest walizka męża. Który już spokojnie śpi. I zbiera sny. Pomiędzy Guangzhou a Berlinem. Ja przybyłam tylko z Krakowa. I mimo to nie wiem, gdzie jest moje miejsce.
 
17 grudnia 2005
  Dwukropek
Zadania domowe. Po dopełniaczu przejdziemy niezwłocznie do znaków interpunkcyjnych. Do dwukropków. Nazar przysłał mi ze Lwowa emaila. A nie list. W znanym poetyckim skrócie. „Dziękuję za uświetnienie jesieni”. Bez kropki. Po polsku. I po niemiecku. „Danke für die Herbstverbesserung”. Wracam myślami do dawnych czasów. Do liści jesiennych. Do Boga, który w wierszu Nazara jest zaimkiem nieokreślonym. A u mnie, gdybym była poetką, mógłby zasłużyć najwyżej na przecinek. Oczy zatopione są w śniegu. Za oknem. W powietrzu. Nad dachem. Zaraz wszystko się pokryje. Warstwą świeżego, mokrego, ciepłego śniegu. I nic więcej już nie widzę. Ani nie czuję. Po północy zadzwonię po raz ostatni w tym roku do Wolfganga do Guangzhou. Obudzę go. Bo u niego noc już minęła. Chcę, żeby zdążył na samolot. On zresztą też. Potem się położę. I prześpię ostatnie bóle samotności.

Przeżyłam dziś wieczór poezji Wiesławy Szymborskiej. W Krakowie, w Centrum Sztuki Japońskiej manggha. W maju przeżyłam spotkanie autorskie z Tadeuszem Konwickim. W Warszawie, w kawiarni wydawnictwa Czytelnik. Jedno nie ma nic wspólnego z drugim. Tak to bywa. Chyba że fakt, że podczas obu spotkań padało. Zaraz tu wszystko pokryje się grubą warstwą miękkiego śniegu. I fakt, że dziś Szymborska, a wtedy Konwicki zgodzili się podpisywać książki. A uprzejmość starszych pisarzy przemienia tłum wielbicieli w żarłoczną zgraję. Przykro mi, ale nie znam na to innego słowa. Tego Canetti nigdy w życiu nie doświadczył. Masy wielbicieli polskich. W Centrum Sztuki Japońskiej, przed stolikiem laureatki literackiej Nagrody Nobla. Masy wielbicieli polskich. W kawiarni Czytelnika przed stolikiem Mistrza. Pani wydawczyni dziś prosiła o wyrozumiałość. Cicho i grzecznie. Że nie można. Że absolutnie nie wolno. Że co tu Państwo wyrabiają. Nie można rozgnieść pisarki. Tym bardziej poetki. Pan wydawca spojrzał na to wszystko bez słowa. W garniturowej czerni. Osłaniał koleżankę po piórze od tyłu. Ja wiem, co się w jego głowie działo. Bo ja go znam. I czytam z jego oczu. Z wysokiego czoła. Stworzył mu się wiersz. Następny. A ja, będąc nie-poetką, zazdroszczę mu. Talentu. Zdolności. Rzemiosła krótkiej formy. Zwięzłej formułki. Męskich słów. Ja jestem sążnista. Potrzebuje mnóstwa słów. I autorytetów z biblioteki z mieszkania pod Archaniołem. Przyszedł mi do głowy tylko Elias Canetti. Jego książki. Z półki w korytarzu. Masa i władza. Masa drapieżna. Sumienie słów. Canetti w życiu nie doświadczył polskiej kolejki. Ja już po raz drugi. Takiej. Właśnie. Postpeerelowskiej. Kolejki. Dzikich zwierząt. W której brak wszelkiej przyzwoitości. Przepraszam bardzo. Nie czytam wierszy. Przyznam otwarcie. Ale chętnie słucham. Czytanych przez poetów. Wierszy. Skromność słów pani Szymborskiej tonęła w zachłannej polskiej postkomunistycznej kolejce. W sforze. W łapczywej nagonce. Nic na to nie poradzę. Jedna pani rozpaczliwie krzyczy „A gdzie tu jest główny nurt kolejki?” - bo wydaje jej się, że stoi po tej stronie sali w mandze, po której kolejka się nie przesuwa ani na jotę. Dlatego pcha się całymi siłami. Na moje plecy. A druga obok mnie narzeka na brak logistyki. A ja nie mogę złapać oddechu.

Przeżyłam. Podziękowałam wydawcy. Schudłam ze dwa kilo. Przynajmniej. Mokra od potu. Czekałam na przystanku na autobus i bałam się, że się przeziębię. Takie to czasy. Dzisiejsze. W autobusie do domu przeczytałam wszystkie wiersze. Tomik kończy się dwukropkami. I jest otwarty. Okrągły. Podwójny. Nigdy więcej nie będę prosiła polskiej poetki lub polskiego pisarza w Polsce o autograf po spotkaniu autorskim. Szkoda słów.

Po północy zadzwonię po raz ostatni w tym roku do Wolfganga do Guangzhou. Obudzę go. Bo u niego noc już minęła. Do jutra wszystko będzie pokryte grubą warstwą niewinnego śniegu. I nic więcej już nie widzę. Ani nie czuję. Ani nie słyszę. Chcę, żeby zdążył na samolot. I prześpię ostatnie bóle samotności. Po dopełniaczu zawsze następuje tylko dwukropek.
 
14 grudnia 2005
  Dopełniacz i biernik
Jeszcze nie ma połowy grudnia, a już minęła ostatnia lekcja polskiego w tym roku. Dobrze, że przedłużyli mi stypendium. Bo nic jeszcze nie dotarło. Do rozumu. Do głowy. Do palców. Z tego języka. Nawet odwrotnie. Mam wrażenie, że wszystkiego mi ubywa. Głowa się ulatnia. Zupełnie. Myśli. Mózg. Komórki. Znajdują się jakby poza mną. Ciało rozkłada się. W pojedyncze słowa Marcina. W sali pod dachem. W Klubie Kultury „Wola”.
Wola nadal dla mnie jest dzielnicą warszawską. Nic na to nie poradzę. Ulica Rabsztyńska. Tam mieszkałam w tym roku, w którym pracowałam w Warszawie. Pod koniec którego wzięliśmy ślub. Jedno nie ma nic wspólnego z drugim. Żaden taksówkarz nie wiedział, gdzie ona jest. Ta ulica Rabsztyńska. Na Woli. A tu kręgosłup. Barki. Ramiona. Rozwijanie Jedwabnego Kokonu. Lub po chińsku Chan si gong. A ja się teraz boję. Powiedzieć. Napisać. Cokolwiek. Stoję na czatach (zdaję sobie sprawę, że dziś jest to dwuznaczne położenie ciała). Pilnuję się. Żeby nie zrobić głupstwa. Zdanie z otwartego słownika. Na ekranie laptopa. Za tekstem. W następnym oknie. Ciągle coś sprawdzam. W tym oknie. Czasownik dokonany. W tamtym oknie. Czasownik niedokonany. Straciłam niewinność. Znaki zapytania świdrują mi czoło. Pewnie tak nie może być. W języku polskim. I Grażynka zaraz mi tu namaluje czerwoną mordkę w tekście. Czyli emotikon. Keep smiling. Zwykły uśmiech. Lub uśmiech figlarny. Straciłam ducha. W Woli Justowskiej.

Dziś ostatnia lekcja. W tym roku. Dobrze, że przedłużyli mi stypendium. Dziś dopełniacz i biernik. Fleksja rzeczowników. Forma męskoosobowa. Forma niemęskoosobowa. Czyli rzeczowa. Marcin Starszy w pokoju pode mną śmieje się ze mnie (oczywiście razem nie ze mną), że zastanawiam się na tym, dlaczego genitivus po polsku nazywa się dopełniacz a acusativus biernik. Wydaje mi się, że „biernik” etymologicznie ma podobne źródło (i w związku z tym wspólne znaczenie) co „bierny”, „bierność” - a dopełniacz co „dopełnić”. On się śmieje i czyta „korespondencje prywatne” w Kurierze Lwowskim z roku 1892. A dla mnie nagle wszystko staje się problemem. Językowym. Nie wiem, na przykład, czy słowo „osoba” jest osobą czy rzeczą. Czy ono jest rzeczownikiem rodzaju żeńskiego czyli rzeczą niemęskoosobową. I czy między jednym a drugim istnieje w ogóle różnica. Nauczycielka rzuciła dziś niewinnie myśl, że nie wiadomo, czy to jest dopełniacz czy biernik. To słynne „kogo/co”, co mam w głowie od pierwszych lekcji, od pierwszych chwil w tym kraju, od pierwszych zetknięć z tym językiem. Zawsze wydawało mi się to bardzo niestosowne. Ale wszyscy namiętnie to powtarzali. Kogo. Co. Studenci na polonistyce. W dusznej bibliotece uniwersyteckiej. Zuzia. Boże, ile to lat temu. Kogo/co. Ja w to pytanie nigdy nie wierzyłam. I dlatego nie wiem. Do dziś. Dlaczego pan X kupił Mercedesa lub Fiata. A pan Y samochód. Dlaczego jeden kupił dopełniacz. A drugi biernik. I nie wiadomo, czy taki dopełniacz nie jest identycznie brzmiącym biernikiem. Dlaczego dzisiaj wszyscy piszą mail-a i sms-a, ale listonosz wręcza zwykły list polecony? Dzisiaj więc zgubiłam ostatnią resztkę ufności. Do palców. Klawiszy. Pojęć. Gdzie do licha mieści się „męskoosobowość” w samochodzie marki Fiat?

Dopisek G.:
Do diabła z przypadkami, męskoosobowością, kim/czym – pora zaufać intuicji. Jestem pewna, że bezpiecznie możesz sobie na to pozwolić.
 
13 grudnia 2005
  Marcinów część szósta
Marcinów część piąta - zobacz „Druga Aniołka”. Roi się od Marcinów. W moim krakowskim życiu. O jednym za mało tu jeszcze było. Mimo że nieustannie jest. Obecny. Mianowicie o tłumaczu. Marcin tłumacz pracuje w księgarni. I w zasadzie jest Niemcem. Umyślnie piszę „w zasadzie”. Bo wiadomo. Niemiec, pracujący od trzech lat w krakowskiej księgarni. Niemiec, pracujący od pięciu latach na wydziale prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Szwajcarka-stypendystka. Wszyscy mamy obywatelstwo na niby. Posiadamy paszporty w zasadzie. I na łatwiejsze przekraczania granic. Na nic więcej. Bo wolimy być, pracować, mało zarabiać, dobrze spędzać czas. W Polsce.
Czyli Marcin tłumacz. Tłumaczył mi fragment z „Seiden” z niemieckiego na angielski. Zupełnie przyzwoicie. Mówi też po polsku. Zupełnie przyzwoicie. Od ponad miesiąca wymieniamy nocne emaile. Spotykamy się w księgarni. Czasami zajęty jest tam pralką. Albo robi mi latte macchiato. To jest księgarnia, w której wszystko jest. Możliwe. A Marcin jest bardzo młody. Bardzo wrażliwy. Wygląda raczej na człowieka muzyki niż książki. Myślałam. Kiedyś na początku. Mimochodem. Nikomu w zasadzie takie myśli nie są potrzebne.

W nocy przed wyjazdem do Rzeszowa dopiero zrozumiałam. Nigdy nie wiadomo, skąd się bierze rozumienie. Ani niezrozumienie. Głupota. Spryt umysłowy. Wiosną, ledwie wróciwszy z Japonii, wyjechałam na weekendowy kurs tai chi nad morze. Na Usedom. Blisko polskiej granicy. Pamiętam, podczas przerwy obiadowej robiłyśmy długie spacery. Jednego dnia w jedną stronę. Północno-zachodnią. Aż do Heringsdorfu. Drugiego dnia w drugą. Południowo-wschodnią. Aż do granicy. Państwa. Po piasku. Mokrym. Starym. I zimnym. I tam gdzieś na tym mało słonym Bałtykiem, między jednym krajem a drugim, w tak zwanym „nowheresland” nauczycielka gry na piszczałce opowiedziała mi o jednym ze swoich uczniów. Który „wyemigrował” do Polski. Do Krakowa. Zdziwiłam się, bo nauczycielka młoda, jak może mieć dorosłych, pełnoletnich uczniów? Ale nic to. Opowiadała, że raz go odwiedziła w Krakowie. Że pracuje teraz w księgarni.
I naprawdę dopiero w nocy przed wyjazdem do Rzeszowa zrozumiałam. Że nie może być dwóch takich. Uciekających. Niemców. Uciekinierów. Że to musi być Marcin-tłumacz z niemieckiego na angielski. Jest też inny Marcin-tłumacz. Z polskiego na niemiecki. O nim zaraz. Zrozumiałam, że mój tłumacz jest byłym uczniem mojej koleżanki z tai chi.
A trzeci Marcin, nauczyciel chen taijichuan, jest oczywiście wszechobecny w moim krakowskim życiu. Codziennie myślę o nim, kiedy ćwiczę nie jego formę, lecz tę, którą pamiętam z Berlina.

Wczoraj po raz pierwszy byłam w pokoju starego Marcina, pode mną w domu Łaskiego. W ciągu dnia. Przyznam, że nieraz już wieczorem wypijaliśmy u niego po skromnej szklance wina. Kiedy w kuchni urządzano obrzędowe gotowanie. I smród tłuszczu nas stamtąd wyganiał. Wczoraj rano zapukałam więc do pokoju Marcina starego. Który też jest tłumaczem. Zanim wyszedł do biblioteki. Bo to ranny ptak. Marcin-człowiek książki, a nie Marcin-muzyki, żadnego fletu lub piszczałki. Prosiłam go, żeby sprawdził mi dwie pozycje książkowe, i zrobił parę kopii (chodzi oczywiście o Generała Bijaka). Mnie nie chce się iść do biblioteki. Z okna w pokoju Marcina widziałam pień starego drzewa. I zrozumiałam, że to jest początek tego drzewa, z którego ja na poddaszu widzę koniec. Sterczące do nieba gołe gałęzie. Jak rączki tysiąca głodnych dzieci. Z dołu, z okna Marcina drzewo nie wygląda zdrowo. Stare. Zmęczone. Zmurszałe. U mnie u góry nie widać, ile ma lat i blizn. U mnie jest młodziutkie i chciwe. Życia.

Roi się od Marcinów. Wczoraj wieczorem zebraliśmy się wszyscy razem, cała załoga stypendystów z domu Łaskiego, wszystkie imiona na „M” i nie tylko, na wieczór literacki w Instytucie Goethego. Siedział tam również mój bardzo wrażliwy i miły Marcin, tłumacz na angielski i uczeń koleżanki z tai chi. Roi się od Marcinów w Krakowie. I na koniec, nikt nie wie dlaczego, na koniec tej imprezy poświęconej „młodej berlińskiej scenie kulturalnej” ktoś przeczytał krótką prozę Tilmanna Rammstedt. Pod tytułem „Ustnik”. Bohaterka: nauczycielka gry na flecie. Bohater: pierwszoosobowy narrator, jej dawny uczeń.
 
11 grudnia 2005
  Szkoła Podstawowa 12 im. Juliana Przybosia w Rzeszowie
Premiera dla mnie: występ w szkole. W Polsce. W Rzeszowie. W świecie. Nigdy dotąd nie miałam żadnego spotkania w żadnej szkole w żadnym kraju.
Dzieci bardzo grzeczne. Mniej zdenerwowane niż ja. Oczywiście. Bardziej, może, podekscytowane. Dobrze przygotowane przez wychowawczynię. Nauczycielkę polskiego. Agnieszkę W. Klasa IV b. Jak miło! Od razu lepiej się czułam. Bo ja chyba najwięcej mojego czasu szkolnego spędziłam w takich klasach „b”. Które wcale nie są gorsze od „a”.
Głupich pytań nie było. Mimo że pani Dyrektor przed takimi właśnie ostrzegła uczniów. Przywitała mnie. Za to mnóstwo naprawdę trudnych pytań padło. To ja przecież jestem ignorantką. I nie wiem, w jakim świecie żyje młodzież. Czym się interesują uczniowie szóstej klasy szkoły podstawowej. Nie mam pojęcia o sporcie (znałam Adama Małysza, on był deską ratunku dla mnie, i Simona Ammana). Więc pytały, dlaczego przyjechałam do Rzeszowa. Ponieważ mam tu przyjaciół. Od lat. Od wieków. Od ćwierćwieku. Dlaczego pojechałam do Gorlic, do Kwiatonowic, do Gdańska, do Purzyc, do Warszawy, do Zbucza ... Poznałam męża nauczycielki w latach osiemdziesiątych we Fryburgu. Tego im nie powiedziałam. Studiowaliśmy wtedy razem u mojego promotora pracy doktorskiej. Siedzieliśmy może w jednej ławce. Nie pamiętam. Czy były ławki w sali wykładowej. Ale wszystko jest możliwe. Zapomniałam im to powiedzieć. Że droga do Rzeszowa zaczyna się, oczywiście, w zachodniej Szwajcarii. W mieście granicznym pomiędzy Szwajcarią niemiecką a francuską. Jan, mąż Agnieszki, wychowawczyni, zwierzał mi się podczas rzeszowskiej szarugi. Że dziś całkiem inaczej wykorzystałby te swoje lata spędzone w Szwajcarii. Na uniwersytecie we Fryburgu. Zawsze tak jest. Człowiek mądrzeje z latami. Ale co to znaczy? Czas spędzony w jakimś obcym miejscu nigdy nie jest stracony.
Pytały, oczywiście, dlaczego podoba mi się w Polsce. Już 12-letnie rzeszowskie dzieci wiedzą, że to jest dziwne, nienormalne, że Szwajcarka dobrze się czuje w Polsce. A źle w Szwajcarii. Boże. Co mam im powiedzieć? Że całe życie mogłabym spokojnie spędzić w ekspresie Berlin – Warszawa (tylko w tym kierunku!) i wpatrywać się w płaski i nie kończący się krajobraz Mazowsza. Lub w pociągu zwykłym, osobowym, najwolniejszym, z Krakowa do Rzeszowa. Bo tu krajobraz też jest błogo płaski. Miasto leży w dolinie Wisłoka, na Równinie Podkarpackiej. Czyli góry są bardzo oddalone. Nie przeszkadzają. Nie zagracają wyobraźni. Jak kartony wypełniające całe magazyny. Słońce tu widać. Niebo tu widać. Chmury sunące tu widać.
Pytały, skąd się biorą pomysły. Też trudne pytanie. Biorą się. Albo i nie biorą się. Jakoś rosną. Czasami z bardzo głupich, prostych spraw. Dlatego nie ma głupich pytań. Po prostu nie może być. Aniołka właśnie podlewa moje dziwne pomysły. W pokoju pod dachem. W Krakowie. W nocy, kiedy śpię i nic mi się nie śni. Pomysły żywią się koncentracją. Koncentratami myśli. Nie wolno rozpraszać uwagi. Nigdy. Ale najtrudniejsze są momenty, w których nie wiemy, że mamy się skoncentrować. W których nie mamy pojęcia, na co powinniśmy zwrócić uwagę. Trzeba być czujnym. I otwartym. Na wszystkie strony świata. To się uda najlepiej w rozległym piaskowym krajobrazie. Nie wolno zastawiać myśli wysokoalpejskimi granitami. To jest trudne do zrozumienia, przyznaję. Zwłaszcza dla uczniów szkoły podstawowej.
Nie dla każdego człowieka to samo jest tak samo ważne. Trzeba znaleźć właściwe dla siebie miejsce, właściwe dla siebie zadania, właściwy dla siebie pokarm. Płynu mózgowo-rdzeniowego. Kropka.
Ostatnie pytanie było najmądrzejsze. Dlaczego wszystkie moje „Pocztówki z Berlina”, które od lat piszę dla rzeszowskiego pisma literackiego „FRAZA”, zaczynają się od słowa „Kochani”?
Pocztówka jak pocztówka wymaga formy grzecznościowej. Tak ja uważam. Jak list. Jak email. Jak sms. Dlatego zwracam się do kogoś. Piszę, oczywiście, pocztówki z myślą o konkretnych ludziach. Tak konkretnych, że równie dobrze mogłabym pisać do nich po imieniu. Ale to za bardzo komplikuje sprawę. Potem ktoś będzie zazdrosny, że piszę do kolegi a nie do niego. Inny będzie zły, bo on dostał krótszą pocztówkę. Trzeci już ze mną nie będzie chciał rozmawiać, bo przysłałam mu mniej oryginalną pocztówkę. A czwarty zacznie narzekać, bo jest czarno-biała a nie kolorowa. Wolę więc pisać do anonimowej grupy przyjaciół. Kochani! Oczywiście. Pocztówki wysyłałam zawsze z Berlina do Rzeszowa. Czyli były – i nadal są – czymś w rodzaju wyznania miłości. Ja Was Wszystkich kocham.
Dlaczego z Berlina? Wyszłam za mąż za Berlińczyka. To też wyznanie miłości. W Berlinie jestem bliżej Polski niż gdziekolwiek na świecie. Ale w każdym razie bliżej niż w Szwajcarii. Dziękuję za uwagę.
 
10 grudnia 2005
  Rocznica Ślubu
Dwanaście lat temu o godzinie siedemnastej czasu lokalnego nasz związek małżeński został zawarty w Pałacu Ślubów w Warszawie. Odbył się w mroźny piątek. Pełno było śniegu. Nie wypowiedzieliśmy żadnego polskiego „TAK“, ani niemieckiego „JA”. Obiecaliśmy natomiast w płynnej polsko-niemieckiej prozie poetyckiej (nieznanego autora) wieczną miłość, wierność i opiekę. Wolfgang do dziś jest przekonany, że nic, ani słowa nie zrozumiał. Oślepiony insygniami na brzuchu urzędnika stanu cywilnego. Mnie nie wolno było tłumaczyć z polskiego na niemiecki. Jako osobie nieobiektywnej. Nasz przyjaciel Piotr, germanista, uczynił wszystko, co było w jego mocy.
 
08 grudnia 2005
  Rzeszów
Nadal pada. Deszcz. Za godzinę mam pociąg do Rzeszowa. Jadę do moich przyjaciół. Z „Frazy”. Z którymi od lat się nie widziałam. Dziś wieczorem spotkanie w pubie „Va Bank“, jutro w szkole Agnieszki. Pojutrze w domu.
 
07 grudnia 2005
  Generał Juljusz Bijak

To jest jedyne zdjęcie, które dotychczas udało mi się znaleźć.

Kto go zna?

Urodził się 14 września 1860 roku w Biadolinach.
Zmarł 21 kwietnia 1943 roku w Wadowicach.

Gdzie są listy, które pisała do niego Lina Bögli – od lutego do lipca 1892 roku? Zanim zerwała z nim, przerwała rozmowę i wyjechała na dziesięć lat dookoła świata. On podobno obiecał oddać jej listy – w przypadku wojny – „w pewne ręce”. Ale kiedy to było ...
 
06 grudnia 2005
  Druga Aniołka
Deszcz pada. A moja Aniołka nie ma czego podlać. Czeka cierpliwie ze mną. Na zmianę pogody.

Święty Mikołaj się pomylił w adresie. Zostawił paczuszkę dla mnie u Pani Krakowskiej. Pani Krakowska od razu rozpoznała, że zawinięte w świąteczny papier coś ma być dla mnie. Ale świętego Mikołaja już nie było koło jej domu. Zawiadomiła mnie smsem, że przyfrunęła do niej malutka drewniana aniołka. Która ma lekkie skrzydła, jak pierwszy aparat do pierwszych prób wzbicia się w powietrze pana Lilienthala. Sznurkiem przywiązana do jej brzucha jest paczka. Pisze Pani Krakowska. Mała paczuszka dla Ciebie.

Wnuczka mojego teścia, córka brata Wolfganga, córka mojego szwagra – kim ona jest dla mnie? – ma na imię Martina i urodziła się tego samego dnia co ja. Tylko parę lat później. To mógłby być początek „Marcinów część piąta ...” – ale nie ma tu żartów. Martina jest ze mną w kontakcie komórkowym. Odkąd teść miał urodziny i dostał się do szpitala. Jestem jakby centralą przekazującą informacje. Ona do mnie. Dzwoni. Ja do Wolfganga. Jakoś. Próbuję się połączyć. I skontaktować. Z drugim końcem świata. Z falami Morza Południowochińskiego. Przepłynął je dziś. W drodze na konferencję do Macao. Co za człowiek! Martina więc – zapisana w mojej komórce oczywiście jako „Martina”. I za każdym razem, kiedy komórka odzywa się i malutki ekranik wyświetla mi „Martina dzwoni – odebrać TAK czy NIE?” waham się przez krótki, ciężki moment.

Dostałam drugą aniołkę. Malutką. Drewnianą. Lekką jak sen. Czekamy teraz cierpliwie. We trójkę. Na zmianę pogody.
 
05 grudnia 2005
  Mgła
Wczoraj wieczorem raptem cale miasto utonęło we mgle. Stałam na przystanku Bagatela i czekałam na autobus. Nagle wszystko zniknęło. Ulice opustoszały. Od czasu do czasu przetaczał się leniwy tramwaj. A potem nawet tramwaju nie było. Tylko przednie światło. Bardzo niewyraźnie. Rozmyta kulka. Tylko.

W tym momencie ogarnęła mnie bezbrzeżna tęsknota. Niesamowita. Nieznośna. Jakby czekała cały czas tylko na ten jeden jedyny moment, w którym ona – olbrzymia, gruba, nadęta, bezczelna, brzydka tęsknota – zmieści się w moim świecie. W pozie nonszalanckiej. Rozpiera się. W mojej wyobraźni. W moich myślach. W moich mięśniach.

Tęsknię. Ale nie stęskniłam się za krajem. Ani za jakimś miejscem. Ani konkretnym. Ani niekonkretnym. Ani za Archaniołem w Berlinie. Ani za stuletnią Legnicą. Ani za szafą z ubraniami. Ani za szafą z książkami. Ani za szafą z butami.
Tęsknię. Za Wolfgangiem. Tylko za nim. Stojąc na przystanku. Otoczona nieprzeniknioną mgłą. Czekając na nic. Bo tu nie ma już nic. I za niczym innym. Nie tęsknię. Za nikim innym. Nasze życie pingwińskie jest nie do wytrzymania. Odwróceni do siebie czarnymi plecami. Ciepło mi w moim pokoju pod dachem. Ale pusto dookoła głowy. Dookoła pleców. Przy Bagateli. U niego teraz głęboka noc. U mnie głęboka mgła. Śpi w hotelu Ramada, w pokoju 2010, w Hongkongu. Znowu nam się nie udało nawet porozmawiać ze sobą. Kiedyś wysłałam mu z tego przystanku smsa, że czekając na autobus (ciągle to samo) widzę księżyc w pełni. I w sekundę później dostałam odpowiedź, że też widzi. Był wtedy w Stralsundzie, stał na balkonie i wpatrywał się w wieczorne niebo. Jak ja. Przy krakowskich Plantach. Wtedy znaleźliśmy się jeszcze jakby w jednym czasie. Choć nie razem. Ale jakoś jednocześnie. Teraz nawet umówić się na telefon jest trudno. Albo niemożliwe.
Tęsknię. Za własnym mężem. Który zjadł w Stanley, na południu miasta, w tajlandzkiej restauracji wyśmienitą kolację. Razem z kolegą. I czuł się, jak pisał w emailu, „nieprzyzwoicie” dobrze. Nad Zatoką Stanlay. Z widokiem na Morze Południowochińskie. Z lekką bryzą. Wieczorną. Dookoła nosa. Z myślą o chorym ojcu w berlińskim szpitalu. Życie toczy się leniwie jak tramwaj przez gęstą mgłę. Z niego widać tylko przednie światło. Bardzo niewyraźnie. Rozmyta kulka. Tylko. I aż.

Przed chwilą był telefon. Przedłużą mi stypendium. Zostanę w Willi do końca marca 2006 roku.
 
02 grudnia 2005
  Marcinów część czwarta
Nic na to nie poradzę. Przyjechał kolejny Marcin. Nastąpiła zmiana stypendystów. Zjawił się też Marc. Czyli roi się od dużej litery „M”. Jak Miód. Masło. Musztarda. Mucha. Mrówki. Mniejsza z tym.

Czasami nie bardzo wiemy, dlaczego w danej chwili coś robimy, a czegoś innego nie robimy. Szczerze mówiąc, nie bardzo zrozumieliśmy przedwczoraj, w wieczór andrzejkowy, dlaczego mamy się zająć niedojedzonkami iluś generacji stypendystów w domu Łaskiego. Dlaczego akurat my – ja ze starym (w sensie obecności w Willi) Marcinem. Ale zrobiliśmy to. Bo sprzątaczka prosiła. I nie mieliśmy nic lepszego do robienia. Musieliśmy się najpierw przyzwyczaić do nagle opustoszałego domu. Jedno słowo potem nawet się jakby samo przez się znalazło w kuchni. Więc czas niecałkiem był stracony. Oprócz tego, każdy wie, że trzeba dbać o dobre stosunki ze sprzątaczkami i dozorcami. Wszędzie na świecie.

Dziś dopiero w pełni zrozumiałam, po co potrzebne były puste i czyste lodówki, regały, szafy, szafki, szuflady itd. Nowy Marcin (w sensie obecności w Willi) wpadł wieczorem do kuchni razem ze swoją dziewczyną. Przytaszczyli ogromny plecak. Chyba ciężki. Potem pobiegli i wracali jeszcze kilka razy z pełnymi rękami. Workami. Siatkami. Supermarketowymi.
- Polowaliśmy – rzucił zdyszany nowy Marcin.
Ja oczywiście nie zrozumiałam żartu. Tyle tylko powiedział. Nawet nie przedstawili się. To nic. Wobec tego ja się przedstawiłam i spytałam, czy są moimi nowymi sąsiadami. Rano w korytarzu, pod dachem, przed moim pokojem odkryłam materac, zawinięty w przezroczysty plastyk, i opisany dookoła, od góry do dołu czarnym flamastrem „to materac Martina ... (i nazwisko, którego ze względu na ochronę danych tu nie podam), mieszkam tu ... (i kreska w prawo)”.

Nowy Marcin podkreślał, że tylko on jest moim sąsiadem. A ona będzie go od czasu do czasu odwiedzać. Nie powiedział, jak ma na imię. Ani on, ani ona. Trudno. Tak szczegółowo i tak nie chciałam być poinformowana. O ich współżyciu. Co to mnie obchodzi. Mniejsza z tym. Wypakowali zakupy, rozłożyli wszystko na wielkim stole. Dziewczyna mokrą szmatą zaczęła odkurzać puszki i słoiczki, i butelki ... Ja uciekłam. W kuchni już nie było miejsca. Kilka kilogramów mąki, przynajmniej 25 półkilogramowych opakowań spaghetti, jeszcze mnóstwo innych klusek, pewnie kilka kilogramów ryżu, kilkanaście puszek z groszkiem i nie wiem czym, słoiki z burakami, czekolady, herbatniki, słodycze, czarna herbata ekspresowa w torebkach, ziołowa ekspresowa w torebkach, kawa ekspresowa w torebkach, soki, piwo, wino ...

Boże! Co on wyprawia? Zapasy jak na wysokoalpejskie schronisko. Jak dla kompanii wygłodzonych saperów. Dookoła mamy sklepy, które są otwarte dzień i noc, siedem dni w tygodniu. Ja w życiu jeszcze nie kupiłam za jednym razem więcej niż jeden kilogram mąki. I to mi starczy na prawie rok. Co on tu zamierza robić? Po co przywiózł materac? Nazwisko ma – sam mi zdradził, zanim uciekłam z kuchni, którą jego zakupy zarastały niby wiecznie zielone chwasty – szwajcarsko-włoskie. Ale jest Niemcem. Nic na to nie poradzę. Przyjechał kolejny Marcin. Roi się w całym domu od dużych i małych literek em.
 
01 grudnia 2005
  Urodziny teścia
Teść kończy dziś 77 lat. Rano zabrali go karetką do szpitala. Wolfgang dzwonił z Zhuhai. Po raz pierwszy w jego życiu ojciec nie był w stanie z nim rozmawiać.

Teściowa po południu przyjmuje gości urodzinowych. Co miała zrobić? Przygotowała tort, upiekła ciasta. Przesunęła sprzątaczkę na dzień jutrzejszy. Wszystko zaplanowane. I dobrze przemyślane.

Lekarz mówi, że ataki choroby nasilą się i będą następować coraz częstsze.
Co to znaczy?
Dla niego?
Dla nas?
 

ARCHIVES
października 2005 / listopada 2005 / grudnia 2005 / stycznia 2006 / lutego 2006 / marca 2006 / maja 2006 /


Powered by Blogger