kraków
29 stycznia 2006
  Katastrofa budowlana
Ćwiczę myślenie geometryczne. Ostatnio miewam sny konstruktywistyczne. Ciągle chodzę po ciemnych kondygnacjach. W dzień i w nocy. Dom Łaskiego w Krakowie opustoszał. I będzie stał prawie pusty jeszcze przez dłuższy czas.

Kto to słyszał, żeby z powodu „katastrofy budowlanej” (dosłownie taki przed chwilą nadali komunikat w polskim radiu) ogłaszać 80. godzinną żałobę narodową?

Obowiązuje od teraz. Nie bardzo wiadomo, dlaczego właśnie od „teraz”, dwadzieścia dwie godziny i trzy kwadranse po runięciu hektara dachu z wysokości jedenastu metrów. Wprost na hodowców gołębi, na klatki na ptaki, na zwiedzających międzynarodową wystawę gołębi pocztowych. Żałoba obowiązuje od teraz, czyli od dziś, od godziny 16-tej – ponieważ dopiero przed chwilą skończył się turniej skoków narciarskich w Zakopanem.

Ćwiczę myślenie geometryczne. W cyklu „egzystencjalnych” powieści Tadeusza Konwickiego badam układ statystyczny fikcjonalnych przestrzeni. Przed chwilą dopiero pojęłam ciężar pojedynczego słowa. I zrozumiałam wymiar jego bezpieczeństwa.

Kto to słyszał, by z powodu katastrofy budowlanej – spowodowanej zapewne partactwem ludzkim – ogłaszać 80. godzinną żałobę narodową, wywierać presję na ludzi, by padali na kolana, modlili się, oddawali krew, lamentowali, oddawali się narodowemu męczeństwu, przepisanej martyrologii.

Ćwiczę myślenie geometryczne. W najnowszej powieści Magdaleny Tulli (Skaza, 2006) można przeczytać, jakie konsekwencje pociągają za sobą błędy w konstrukcji. Przyzwyczajenia do fuszerstwa. Do krzywego szwu. Zawsze mówiłam, że ta autorka nie pisze o jakiejś smętnej, dalekiej przeszłości – tylko o tym, co nas wszystkich czeka. Ale nikt nie chce tego słuchać. Ani czytać. Co też jest normalne.

Ćwiczę myślenie geometryczne.
 
25 stycznia 2006
  Odczytanie chmury
Romka przysłała mi linka do jej ulubionej strony z pogodą. „Możesz odczytać temperaturę, opady, wilgotność, siłę i kierunki wiatru oraz chmury”, pisze. I dodaje inne, bardziej jeszcze pocieszające słowa – przeznaczone wyłącznie dla mnie.

Odczytuję teraz chmury z http://weather.icm.edu.pl/ i polecam wszystkim.
Odczytuję temperaturę odczuwaną. Maksymalną, uśrednioną, minimalną. Odczuwana temperatura o tej porze roku zawsze jest niższa od rzeczywistej. Zastanawiam się, jak ta tabela wygląda w upalny dzień sierpniowy. Odczytuję odczuwaną temperaturę nocy styczniowej. Skóra człowieka jest bardziej wrażliwa na wiatr. Niż na minusowe stopnie pokazane na termometrze zewnętrznym. Przyklejonym do okna w kuchni. Skóra człowieka jest najbardziej tajemniczą częścią ciała. Wrażliwa na prędkość wiatru. Na kierunek wiatru. Na siłę wiatru. Chmury natomiast nie bardzo ją obchodzą. Chyba że ulegają oberwaniu. Albo nieustannie z nich pada. Deszcz. Albo śnieg.

Nareszcie mam pogodę w pokoju pod dachem. I bezchmurne niebo nade mną. Bezkresną lodowatą obojętność. Czekam teraz na chmury. Wysokie lub niskie. Byle wiszące. Wędrujące. Po firmamencie. Pędzące. Co sił. We wszystkie cztery strony świata. Wtedy nam z Aniołkami będzie dobrze.

Zupełnie nie wiem, jak to się stało, że od kilku dni ciągle jestem głodna. Zaczęło się chyba, jak jeszcze Wolfgang był w Krakowie. Tak. Teraz pamiętam. Nawet dokładnie. Kiedy głód nastał. I gdzie. W Muzeum Narodowym. W sobotę około czwartej po południu. W galerii sztuki polskiej XX wieku. W holu wejściowym na drugim piętrze. Zanim na Błoniach zapadła miłosierna noc. Przed jednym z dwóch ekranów, na których czterech (ci sami na obu) młodych artystów rozważało problem nowatorstwa w sztuce. Kiedyś jeszcze istniało coś takiego jak awangarda. Dziś strach i śmiech pomyśleć. Z tysiąc razy słyszałam frazę najspokojniej na świecie wygłaszaną przez jednego z nich, który nic innego nie mówił tylko: „nie, to już było”, „było, było”, „już było”, „na pewno było”, „było...”. Tyle tych „było” ... – wszystko już było. Tylko wyskoczyć przez okno kuchenne – gdyby nie było w suterenie i zakratowane. Oni siedzieli w pochmurny dzień na działce. Na drewnianych ławkach. Potem wczesną wiosną w amfiteatrze wielkomiejskim. Też na drewnianych ławkach. Obrośniętych bujnymi chwastami. A mnie złapał głód. Wilczy głód. Jak oberwanie się chmury. Gwałtowny spadek ciśnienia. Hektopaskali. Cukru. Energii. W żołądku. W żyłach. W sercu. Że ledwo trzymam się na nogach. Chodźmy stąd. Powiedziałam Najmilszemu. Chodźmy stąd. Szybko. I wyciągnęłam go z Muzeum Narodowego na Aleje Mickiewicza. Tam wisiały jeszcze strzępki światła dziennego. I kurtyna deszczowa. To był początek najkrótszej wiosny tego roku.

Najważniejsze dla żołądka – to jednak chmury. Romka ma rację. Najważniejsze dla skóry – wiatry. A dla innych części ciała – zobaczymy. Od kilku dni ciągle jestem głodna. A przydział papieru toaletowego w tym domu jest surowo limitowany. Cumulonimbusy raczą wiedzieć dlaczego. Skarżyłam się tyle razy, aż dostałam w końcu (wczoraj) całe opakowanie. Sześć rolek. O zapachu morskiej bryzy. Zaleca się na lepsze trawienie smutku.
 
24 stycznia 2006
  Ziąb
Nie wychodzę. Wczoraj zrobiłam zakupy. Na zawsze. Kiedy wróciłam z lotniska autobusem 192, śmierdzącym i brudnym – ale punktualnym. Wysiadłam przy Kasztanowej. Jak zawsze. Poszłam do sklepu nr 27 handlowej spółdzielni „Jubilat”. Jak zawsze. Kupiłam same białe rzeczy. Na mróz. Mleko, jogurty naturalne (półlitrowe kubki), masło ekstra, biały ser. I rzeczy ciemne. Jak noc styczniowa. Chleb razowy. Dynię łuskaną. Daktyle suszone. Gorzką czekoladę. Na depresję. Bałam się, że wszystko zamieni się w wielką kostkę lodu. Podczas krótkiego marszu pingwinów do domu.

Nie wyjdę. Już nigdy. Rano zrobiłam sobie śniadanie. W nieprzychylnej kuchni. Znowu jestem sama. Wszyscy powyjeżdżali. A reszta śpi. Nie ma nikogo. Już nigdy nie będzie. Ani w domu. Ani poza domem. Patrzę przez okno w niebo. Nie ma ptaków. Nie ma dzięcioła. Nie ma szpaków. Aniołka z konewką też zmartwiona. Malutkie aniołki sztywne ze strachu. Wykrochmalone. Patrzę przez okno na park. Nie ma ludzi. Nie ma psów. Nie ma babć. Nie ma dzieci. Nie ma nikogo. I już nigdy nie będzie.

Nie wyjdę. Nigdy więcej. Wieczorem tylko biegiem do chen-Marcina. Z odludnego domu, przez odludny park, przez odludną ulicę. Nie ma nikogo. Logicznie jest, że jeśli formę chen zaczynamy krokiem w lewo – to na koniec dostawimy z powrotem tę właśnie lewą nogę. Wszystko się zamyka. Dziś dopiero, po prawie czterech miesiącach ćwiczeń u Marcina zrozumiałam właściwy sens słów „staw skokowy”. Nic więcej już nie jest mi potrzebne. Wróciłam do jedynego ciepłego pokoju pod dachem Domu Łaskiego. I nigdy więcej. Nie wyjdę.
 
23 stycznia 2006
  Życie Pingwińskie 2
I Wolfgang poleciał z powrotem do Berlina. W trzaskający mróz. Zabrał ze sobą Ursulę, nową stypendystkę z Priegnitz. Dopiero przyjechała i już ma coś do załatwienia w domu. Na zawsze odpłynął wczoraj Marcin Stary. W siarczysty mróz. Zostawił mi mandarynki i kawę rozpuszczalną. Za wszystkimi wychodzącymi zatrzasnęły się drzwi. Drzwi pokoju. Drzwi Domu Łaskiego. Drzwi taksówki. I bagażnik.

Jesteśmy znowu sami w tym pustym ogromnym domu. Ja z Marcinem Młodym.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że jeden Marcin mieszkał pode mną. A drugi obok mnie. Po prawej. Po lewej nie ma nikogo. A nade mną jest spadzisty dach. I na nim leżą dachówki. Jedna obok drugiej, blisko siebie. Zachodzące na siebie. Nieprzemakalne. Przeciwdeszczowe. Przeciwśniegowe. Teraz je pokrywa szron. Resztki śniegu spłynęły w sobotę podczas odwilży. Podczas krótkotrwałego intermezzo. Tak zwanego niespodziewanego nastania chwilowej wiosny. Zanim nastąpił gwałtowny skok temperatury. W naszym życiu.

Rano Wolfgang spał. A ja pisałam. On chrapał. A ja biegałam. Palcami. Po klawiszach. Potem go obudziłam. A on mi opowiadał kolejny odcinek wielkiej epopei heroikomicznej na dzień dobry.

Wszystkiego będzie mi znowu brakowało. Jego. Chrapania. Opowiadania. Na dobranoc. Na dzień dobry. Naszych codziennych pingwińskich rytuałów. Tańców miłości.

Zanim zatrzasnęły się wszystkie drzwi, śniło mi się, że weszłam do ciemnego budynku. Do nowoczesnego siedmiopiętrowego biurowca. Nie pamiętam, skąd wiem, ile miał pięter. Ale pamiętam, że wiedziałam. Weszłam tylko w dość malutki, nędzny hol. Przez oszklone drzwi, które się zamykały za mną bezdźwięcznie. Na zawsze. Wiedziałam. Skąd to wiedziałam, nie wiem. Ściany wyłożone były sztucznymi drewnianymi płytami. Bardzo gładkimi. Ciemnomahoniowymi. Bardzo chłodnymi. Nieprzepuszczalnymi. Zdystansowanymi. Pod opuszkami palców. Pod dłońmi. Szukałam kontaktu. Obiema rękoma. Szukałam po omacku. Nie ruszając nogami. Sparaliżowana ze strachu. Chciałam tylko zapalić światło. Nie było kontaktu. Nie było lamp. Nie było oświetlenia sufitowego. Nic nie było. Tylko w głębi malutkiego holu otwarte były drzwi do windy. A winda oblana jaskrawym światłem. Bałam się przeciąć ciemną przestrzeń. Bałam się, że drzwi windy mogłyby się znienacka zamknąć. Za wcześnie. Zanim zdążę. Bo ktoś ją woła do góry. Choć wiedziałam, że nie ma żywej duszy w tym budynku. Że nigdy żadnej duszy tu jeszcze nie było. Bałam się, że zostanę zupełnie bez światła. Bałam się, zbliżyć się do windy. Bałam się wejść do windy. Bałam się tego, że w windzie będę wprawdzie otoczona światłem, ale zamknięta. W przestrzeni z automatycznie zamykającymi się drzwiami. W zwężonej przestrzeni, która sama decyduje o swoim kierunku jazdy. Bałam się. We śnie. I stanęłam na miejscu. We śnie. Postanowiłam poczekać na świt. We śnie.

Nasze pingwińskie rytuały. Rano Wolfgang śpi a ja wstaję. On chrapie a ja piszę. On głośno. Ja szybko. Potem on, nie całkiem dobudzony, w półśnie opowie mi dziwaczną historię na dzień dobry.

Było tak potwornie zimno, że nawet płakać mi się nie chciało na lotnisku. Bałam się, że łzy wryją się głęboko w policzki. I poparzą skórę. Czuję ostry mróz na skórze. A piekielny ból pod skórą. Taksówkarzowi zamarzł taksometr. Wyliczył mi cenę z pamięci. Całkiem przyzwoitą. Samolotowi wszystko jedno, jaka jest temperatura na ziemi.
 
19 stycznia 2006
  Życie Pingwińskie 1
Dziś przyleciał z Berlina Wolfgang. Wczoraj rano w całej Woli Justowskiej nie było wody. Pękła rura na 28 lipca. Nikt nie wie, dlaczego nasza ulica jest dniem. Dlaczego nasza ulica nosi datę. Jest oznaczona. Datowana. Dlaczego takim a nie innym. Miesiącem i dniem. Nawet nie wiem, nie mam pewności, z którego roku pochodzi ten dwudziesty ósmy lipca. Nieraz dostaję koperty priorytetem od znajomych, adresowane na „28 lipca 1843 roku”. Wtedy nie mogę się nadziwić skąd oni to wiedzą. W Beskidzie Niskim. W którym wieku jest moja ulica. Na tabliczkach na całej ulicy widnieje chyba inny rok. Z ulicami jest jak z winem. Z tabliczkami jak z etykietkami.

Przyleciał z Berlina w świetnym humorze Wolfgang. Przywiózł jedzenie ze sklepu azjatyckiego na Alexanderplatz. Pachnący tajlandzki ryż. Piekielnie ostry sos sriratcha. Paprykę chili. Pędy sojowe. Sos sojowy. Tofu. Potem, wieczorem, nagle posmutniał. Zapomniał zabrać pałeczek. Musimy jeść widelcami.

Pół dnia bez wody. Ręce myłam prowizorycznie w śniegu nad dachem. Twarz po krótkim wahaniu również. Nigdy dotąd nie czułam się tak bardzo odświeżona. Rześki chłód na czole. Boże, jak dobrze mi się po prowizorycznym śniadaniu pracowało. Pani Dorota postawiła nam butelkę wody z Willi. I nalaliśmy sobie kawy rozpuszczalnej i liście ginko. Postanowiłam nie wychodzić przez cały dzień.

Dobrze, że Wolfgang przyleciał dopiero dziś. Choć wcale mnie nie interesuje cały ten Berlin. Ani gazety, ani listy, ani zaproszenia. Na „Wintergäste“ [Goście zimowi, imprezy w szwajcarskim Ebenrain]. Związek zawodowy VG-Wort. Trzeba się do końca miesiąca rozliczyć. Nie mam z czego. Coś z rodzinnego Liestal (nieprzetłumaczalne, niestety). Szwajcarzy zwariowali już kompletnie. Wszystko troskliwie przywiezione. A ja rzucam na stos „do przeglądania”. Teść. Owszem. Gdy myślę o nim czoło pochmurnieje. I gardło zaczyna boleć. Ale kto wie, gdzie on rzeczywiście jest. Czy w Berlinie? Czy gdzie indziej? Gdzie jego ręce budują? W dalszym ciągu budują. Noszą. Taszczą. Ciężko. Jestem pogrążona w myślach krakowskich. Woda znowu jest. Całe szczęście. A mróz stulecia stoi gdzieś za drzwiami. Autobus 192 jak zawsze pachnie wsią. Już nie jest tak bardzo przepełniony. Przewozi znacznie mniej turystów. Ale zapachu gnoju się nie pozbywa.
 
17 stycznia 2006
  Dzięcioły
Na niedzielę przepowiadają piękną pogodę. Zakomunikował mi mailem mój mąż w sobotę ze Stralsundu. Poszłam więc na samotny spacer do lasu Wolskiego. A tam tłumy. Ojcowie z dziećmi. Na sankach. Dziadkowie z termosami. Na ławkach. Odśnieżonych chustką. Wnuczkowie płaczliwi, niecierpliwi, wiercący się. Aż kubek jeden się przewrócił. W grubych jednopalcowych rękawiczkach. I dzięcioły. Rodzina ptaków z rzędu łaźców. Duża głowa. Długi dziób. Nogi czepne z dużymi pazurami. Podporowy ogon. Zamieszkują lasy prawie całego świata.
Z prognozą pogody jest kiepsko w tym kraju. W gazetach jej w ogóle nie ma. A w radiu mówią najwyżej o dwóch częściach kraju, w których ja najczęściej nie bywam. Rano o siódmej piętnaście. Na przykład: na Suwalszczyźnie. I na Dolnym Śląsku. Lub na Pomorzu. I w Puszczy Białowieskiej. Wiatr umiarkowany. Wyż zawitał do środkowej części kraju. Opady śniegu. I tak dalej. Nikt nie potrafi mi powiedzieć, jaka będzie pogoda w Woli Justowskiej. Jutro. Albo pojutrze. Chyba że brzuchaty mąż gdzieś tam na świecie sprawdzi na www.allewetter.de. I przyśle komunikat specjalny. Najwyższy czas na spacer. Nie ma takiego słowa. Allewetter. Błąd w opatrzności. Nie ma takiego numeru. Poszłam posłusznie do lasu Wolskiego. Skarżyć się niebu obojętnemu i ziemi zamarzniętej, że Marcin Stary denerwuje mnie swoim obsesyjnym już stwierdzeniem, że to, co ja robię, nie ma sensu. Że to, kim ja jestem, nie ma sensu. Jestem Szwajcarką piszącą w języku niemieckim i w języku polskim. Czekam na dzień, w którym w domu Łaskiego już nie będzie żadnego niemieckojęzycznego stypendysty. Nienawidzę nocnych dyskusji na temat mojego lub niemojego języka. Szwajcarzy nie mają języka. Żadnego. Biedacy. Dzięcioł trójpalczasty w Polsce zamieszkuje tylko w Karpatach i Puszczy Białowieskiej, jest czarno-biały a samiec ma żółty wierzch głowy.

I zaraz dostałam za swoje. Pod Panieńskimi Skałami stał człowiek, samotny, wpatrzony przez lornetkę w blade niebo, opatulony, jak wszyscy o tej porze roku, watowaną kurtką, z czapką na głowie i szalikiem dookoła szyi. Jak tu poznać człowieka? Czarna sylwetka w białym lesie. I już. Wystarczy. Myśli moje zanurzone w zawziętej przekorze. Buty moje zatopione w mokrym śniegu. Niewinny inny Marcin, nauczyciel tai chi, stoi w niedzielę w lesie Wolskim. A ja go nie poznaję. Obserwuje ptaki. I poznaje mnie. Tak samo jak poznałby rzadkiego w Polsce samca dzięcioła białogrzbietego z czerwonym wierzchem głowy. Wita. A ja, głupia, nieprzytomna, nie wiem, czy jestem z tym człowiekiem na ty czy na szanowny pan. Skonsternowana milczę. Od zeszłej zimy zawsze noszę czerwony szalik i czerwone buty i czerwoną opaskę na czole. Mnie łatwo poznać. On dla mnie był wyrwany z kontekstu (trening chen taijichuan w sali gimnastycznej na piętrze Domu Kultury „Wola”). Ja dla niego widocznie nie. To znaczy, że on spostrzega świat w całości. A ja tylko w pojedynczych strzępach. Oliwkowozielony dzięcioł też ma czerwony wierzch głowy i w Polsce jest pospolity.

W poniedziałek rano wszystko się ułożyło. O wpół do ósmej zjawił się właściwy ton mojego-niemojego języka na klawiszach laptopa. Podczas naszych ćwiczeń na piętrze Domu Kultury, na dole najczęściej ktoś gra na pianinie. Raz lepiej, raz gorzej. Ale nie ma to w ogóle znaczenia. Dobra tonacja. Adekwatna wibracja spółgłosek. Koniec udręki. Wielka, niespodziewana poniedziałkowa ulga. Teraz wiem, jak pisać. O Konwickim. Po polsku. Kolejną nikomu niepotrzebną książkę. Spokojnie zeszłam więc do kuchni na śniadanie. Uzbrojona w pewność. Siebie. Nie do obalenia. Na poranne zetknięcie przy kawie rozpuszczalnej z Marcinem Starym. Bo reszta jeszcze śpi.

Od dziś wstaję o 6-tej. O tej porze najlepiej mi się pisze. Radio pani Krakowskiej mnie budzi. Przed siódmą nadają mój ulubiony fragment z muzyki filmowej Wojciecha Kilara do „Kroniki wypadków miłosnych”. No proszę. W Polsce dość rzadki jest dzięcioł czarny, a wszystkie dzięcioły są objęte ochroną gatunkową.
 
13 stycznia 2006
  Aleja duchów
Dziś trzynastego. Wczoraj kupiłam nowe wydanie „Pół wieku czyśćca”, rozmów Stanisława Beresia z Tadeuszem Konwickim z roku 1984. Nie całkiem nowe, bo ukazało się już dwa lata temu. Dla mnie nowe. Bo bez tych rozmów nie sposób myśleć poważnie o Konwickim. Nie sposób myśleć poważnie o napisaniu książki o Konwickim. A pierwsze (londyńskie), drugie (w drugim obiegu), trzecie (niby oficjalne) – wszystkie pod pseudonimem już dawno rozszyfrowanym jakiegoś pana Nowickiego – leżą w Berlinie.

Dzisiaj wpisał mi pan Bereś do książki ciepłą dedykację. Całkiem niespodziewanie, jak cały mroźny trzynasty stycznia. Zjawił się w Willi, ponieważ Marcin Starszy wrócił.

W nowym wydaniu prawie nie ma nowych słów. Oprócz przejmującej, aktualnej przedmowy rozmówcy. Oczywiście. Pamiętam tamte czasy w Warszawie. Byłam wtedy bardzo naiwną dziewczyną z warkoczami.

Ale są nowe zdjęcia. Autorstwa Niny Taylor – dom w Kolonii Wileńskiej, w którym mieszkał młody Mistrz. Stan obecny. Autorstwa nieznanego – w Chinach w 1956. Bez dodatkowego komentarza. Młody pan Konwicki przed klęczącym słoniem. Napisałam maila do ślubnego sinologa. Z pytaniem – gdzie to może być. Odpowiedź błyskawicznie dotarła do pokoju pod dachem: aleja duchów, prowadząca do grobów cesarzy epoki Ming. Na północ od Pekinu. Wszyscy turyści w drodze do Muru Chińskiego tam się zatrzymują – w celu zrobienia zdjęć (stan obecny można zobaczyć na stronie: http://www.henner.info/chona/2004_0423_4.jpg). Stoją tam pary zwierząt. Naprzeciw siebie. Przy alei. Skamieniałe ogromne zwierzęta. Składają hołd zmarłym cesarzom. Jest para klęczących słoni. I para stojących. Mistrz stoi przy klęczącym słoniu i głaszcze go po nosie. Powyżej nasady trąbki.

Mail skończył irytującym dla mnie pytaniem: Czy nie byliśmy tam razem?
Dalsza rozmowa toczyła się na skype:
- Nie pamiętam.
- Gdybyśmy tam byli, musiałabyś pamiętać.
- Raczej tak.
- Pamiętam, że byliśmy na Murze.
- Tak. Też pamiętam.
- Mam Twoje zdjęcie.
- Na murze?
- Tak!
- Sama?
- Tak!
- Pamiętam. Zrobione przez kobietę, która miała imię na „M”. Więcej nie pamiętam.
Spotkaliśmy się w Chinach. Najmilszy Berlińczyk i ja. Kiedy to było? Tuż przed masakrą na placu Tiananmen. Potem ja wróciłam do nudnej Szwajcarii. A on do zbulwersowanego Berlina. I na trzy lata zapadło milczenie. Na amen.

Koniec dygresji. Najwyższa pora. Odtąd muszę się skoncentrować wyłącznie na Konwickim. Mam swoją biblię. Pół wieku czyśćca. I dedykację pod trzynastym.
 
11 stycznia 2006
  Autorytet
Autorytet po polsku jest rzeczownikiem męsko-nieosobowym. Autorytet – to po polsku gramatycznie nie człowiek. Sprawdziłyśmy z nauczycielką w słowniku. Zaskoczyło nas, że wyjaśnienie wyrazu (które następuje w słownikach zawsze wtedy, kiedy sam wyraz wydaje się autorom słownika niedostatecznie sam siebie wyjaśniający) zaraz po dwukropku, jako pierwszy synonim, jako pierwszą semantyczną możliwość podaje słowo „człowiek”. Autorytet: „człowiek, instytucja, doktryna, pismo itd.”.

Problem wyskoczył podczas niewinnej konwersacji.
- Co robisz?
- Piszę. Cytuję autorytetów.
- Cytuję autorytety – poprawia nauczycielka.
- Dlaczego? – Ciskam pioruny. – Cytuję specjalistów. Cytuję kolegów. Cytuję znawców.
- Niestety. Specjalista. Kolega. Znawca. Wybrałaś same męskie rzeczowniki na –a, odmieniające się jak żeńskie. A one – na-a, jak kobieta, nie sprawiają nam trudności. Nigdy.
- Dobrze – nie daję łatwo za wygraną – cytuję fachowców. Cytuję naukowców. Cytuję konwickologów. Neurologów. Astrologów. Laryngologów. Ginekologów. Endokrynologów.

Nie chodzi o uzupełnianie hormonów. Zawzięcie staram się uprawiać literaturę kobiecą. W tej chwili, w moim krakowskim życiu, jedynym autorytetem jest – Marcin. Wczoraj po ćwiczeniach tai chi wydawało mi się, że nigdy się nie nauczę formy chen. Marcin nas wymęczył. Mnie w wieku przemiany i chłopców w wieku dojrzewania. Skarżyłam mu się potem. Marcinowi. Po raz pierwszy. Że się spociłam. Po raz pierwszy. Że mięśnie bolą. Po raz pierwszy. Że to dobrze. Uspokoił mnie. I miło się uśmiechał. Że to znaczy, że pracują. Mięśnie. Załamana wróciłam przez park do pustego domu obok willi i myślałam, że nigdy. Już nigdy. Tego się nie nauczę. A dziś skończyliśmy formę 19-ruchową. Trwa od 3 do 3,5 minut. Jest najprostszą z możliwych. Form. Dla początkujących. Dla tych, którzy nie mają czasu. Na ćwiczenia. I nagle umiem. Mniej więcej oczywiście. Ale umiem. Od momentu, w którym pożegnałam ambicję i starania. Teraz boję się tylko lecieć – jak wymaga to ostatni ruch przed zakończeniem formy – przez całą salę gimnastyczną na piętrze domu kultury „Wola”. A poza tym wszystko przewija się jak błyszcząca nić jedwabna. I wszystko jest w porządku. Doszłam na górę, weszłam do ciemnego domu Łaskiego, zrobiłam sobie w zimnej kuchni herbatę – i nagle spadło ze mnie całe niesamowite napięcie ostatnich dni. Ostatnich lat. Całkiem niespodziewanie. Jak tylko pożegnałam opór. Bunt. Zewnętrzny. I wewnętrzny. Usiadłam w nieprzytulnej kuchni. Jeszcze przed pełnią. I już. Nie chodzi o uzupełnianie hormonów.

Zmieniam tematy. Skaczę z tematu na temat. Zmieniam języki. Skaczę z niemieckiego na polski. Z polskiego na niemiecki. Nigdy nie miałam ojczystego języka. Bo mnie w domu uczyli mówić w jakimś dziwnym łagodnopagórkowatym dialekcie, którego nie da się ani opisać, ani zapisać. Który nie zna liter. Ani pisma. Ja natomiast mam język pod palcami. Na klawiaturze. Pod opuszkami. Nie w ustach. Nie w zębach. Nie w gardle. Teraz zmieniam też formy tai chi. Skaczę z chuan na chen. I nic mi nie jest. W moim pokoju rano ćwiczę chuan. U Marcina wieczorem ćwiczę chen. Powołuję się na poważne autorytety. Zdania z lekcji polskiego. Z zeszytu z nieuporządkowanymi notatkami. Ręcznie zresztą zrobionymi. Zmieniam ołówki. Zmieniam słowniki. Zmieniam pliki. Zmieniam Marcinów. Wolfgang wynalazł mi kolejnego. W internecie. Nazywa się lapidarnie Marcin w Krakowie (po niemiecku brzmi to bardziej nieskromnie, bo z rodzajnikiem określonym „Der Martin in Krakau”) i prowadzi blog „martininpolen” (nieskromnie tylko po niemiecku). W języku polskim nie ma rodzajników. Ani określonych, ani nieokreślonych. Autorytet jest rzeczownikiem męsko-nieosobowym.
 
08 stycznia 2006
  Ręka
W ogóle nie miewam snów. W Krakowie. To dziwne. Dom wydaje się pełen duchów. Żywią się przeterminowanymi niedojedzonkami stypendystów z całego świata. Ale w nocy wszyscy śpimy. Spokojnie.

Wczoraj popadłam w głęboką depresję. Trwała krótko, ale męczyła mocno. Ból jest odwrotną stroną czasu. Intensywność jest ciemną stroną skurczu. Smutek nagle przytłoczył mi serce. Zdanie ze słownika. Na niewiele godzin. Dzisiaj poszłam do lasu na spacer. W poszukiwaniu powietrza. I jasnej strony świata. Znalazłam ją pod stopami. Las był biały. Ziemia pokryta lodem. Nad nim śnieg. Ze mną chodziły Polka i Tango. Czasami zjeżdżały na brzuchu. Po jasnej stronie świata. Zsuwały się na dół. Potem zaprowadziłam je na kopiec Piłsudskiego. Chwyciły mnie za rękę. Polka za lewą. Tango za prawą. Ciężko sapały.

W nocy przyszedł sen. Pierwszy sen w nowym roku. Pierwszy dwunożny sen w życiu. Przyszedł do Krakowa i podał mi rękę. Jakby chciał przeprosić. Ale nie mam pojęcia za co. Potem bez słowa pożegnania poszedł sobie. A swoją rękę zostawił mi na białym obrusie w kuchni. Do towarzystwa. Na śniadanie. Kuchnia ani we śnie, ani w rzeczywistości nie jest przytulna. Zupełnie bez sensu uświadomiłam sobie teraz, że sen podał mi lewą rękę. Jest mańkutem. Jak Aniołka. Sprzątaczka od czasu do czasu zmienia obrus. Stół przeznaczony jest na dwanaście osób. Bo tyle jest krzeseł. Ciężkich. Hałaśliwych. Drewnianych. Krzeseł. Z wysokimi oparciami. Jest gdzie opierać łokcie. Na stojąco. Lub tył głowy. Na siedząco. Jak kto woli. Ale nie ma nikogo. Obrus nietknięty. Obrus czysty. Obrus obrzydliwy. Pod śniegiem leży gruba warstwa lodu. Obrus zrobiony jest ze sztucznego materiału. Obrus jest wodoodporną metalową powłoką. Non-ironową. Nikt nie rozumie delikatności. Koszul męskich. Rano siedzę sama przy stole. W nieprzytulnej kuchni. Przy nienakrytym stole. Gdyby tu ktoś chciał gotować zupę lub zmywać talerze, nie można by było z nikim porozmawiać. Dlatego wyjechali wszyscy. Na święta prawosławne. Do Przemyśla. Według starego kalendarza. Nie sposób zrozumieć słowa. Akustyka stworzona jest przez ręce architektów. Teść buduje wieżowce. W sali jadalnej. Starym refektarzu. Dziadka bolą kolana. Na syntetycznym obrusie naprzeciwko mnie leży pojedyncza ręka. Owłosiona. Ciepła. Gruba. Może łapa. Futrzana. Nie. Ręka. Senna ręka. Ręka snu. Lewa ręka pierwszego dwunożnego snu stulecia. Która jest godzina? We śnie nie istnieje zegarek na rękę. Ani według starego, ani nowego kalendarza. Lewa ręka nie posiada paszportu ani tchawicy. Jeśli się dobudzę, dostawię jej drugą. Niech dualis w końcu się spełni. I wymyślę nam wszystkim historię. Wieczornego tête-à-tête. Z kieliszkiem Shiraz.

Wczoraj popadłam w głęboką depresję. Bo na lekcji polskiego nauczyłam się, że nie mamy nic oprócz dwojga rąk. Pingwiny maja dwoje uszu, ale dzbanek ma dwa ucha. Daruma ma dwoje pustych oczu, ale na talerzu z rosołem pływają dwa grube oka tłuszczu.

W ogóle nie miewam snów w Krakowie. Chciałam napisać kartkę poświąteczną, ponoworoczną do pewnej bardzo ważnej pani. Grzecznie po niemiecku. I ręcznie. Przy słowie „Zweidimensionalität” moja prawa ręka dostała furii i zaczęła kreślić „Dzwaj...”.
 
06 stycznia 2006
  Marcinów część ósma


Marcinów część siódma - zobacz „Żółty ryż”.
W zeszłym roku roiło się od Marcinów. W moim krakowskim życiu. Teraz ich jest coraz mniej. Tutaj Ostatni Marcin wspina się do naszego wysokoalpejskiego schroniska.



© Marcin Przedostatni
 
04 stycznia 2006
  Żółty ryż
Wróciliśmy, jak obiecywałam, z Polką i Tangiem do pokoju na poddaszu. Dom Łaskiego jest pusty. Został tylko Marcin Młody. Mój sąsiad pod dachem, który przyjechał z własnym materacem. I wytrwale stara się kuchennymi wyziewami zapełnić cały stary, pusty dom.

Wolfgang, mój brzuchaty mąż i osobisty kucharz wrócił do swoich studentów. Stołuję się więc znowu na mieście. Bo po co tracić czas na siekanie cebuli. Jestem kobietą w wieku dojrzałym. Huśtam się na huśtawce nastrojów. Rozpędzonej zaburzeniami hormonalnymi. Co tu dużo gadać. Wolfgang ma się dobrze. Nie musi ćwiczyć pozytywnego myślenia – bo ma je w sobie. Od urodzenia. Wyssał radość życia z mlekiem matki.

Dlatego my przez całe życie małżeńskie jemy żółty ryż. Póki istniał cesarz chiński, żółty kolor zarezerwowany był dla niego. A dziś za pomocą kurkumy, kupionej w kilogramowych workach u Turka na Kreuzbergu w Berlinie, mój prywatny kucharz wesoło wszystko farbuje na słoneczną lub pomarańczową żółć: pachnący ryż tajlandzki, włoskie kluski, greckie krithiraki i pospolite ziemniaki. Ale też sosy, zupy i białe sery. I białe ściereczki. I białe odświętne koszule. I wykładzinę podłogową. I różne elementy, wykonane ze sztucznego materiału, wyposażenia kuchni. Mój kucharz gotuje wyłącznie ze świeżych warzyw. Z twórczym oddaniem. W kuchni nie cierpi głupich pytań głodnej żony. I miesza. I pryska. I kręci się. I kręci. I kręci. A w poniedziałki panią E. na nowo ogarnia rozpacz. Tych żółtych plam już nigdy się nie domyje.

Mój kucharz ma nadwagę i przyjechał na święta do Krakowa z najmniejszą torebką kurkumy, którą sprzedają na Kreuzbergu. Niezwłocznie zabrał się do pracy. W kuchni Domu Łaskiego zauważył od razu żółte ślady. Resztę żółtego ryżu Marcina Młodego. W rondelku. Który teraz jemu, mojemu brzuchatemu mężowi, był potrzebny.
- Nie może to być zły człowiek, jeśli gotuje z kurkumą – stwierdził potem.
Ależ nikt nie ma zamiaru posądzić żadnego Marcina o brak dobroci.
Ależ nikt nie ma zamiaru zbudować muru w Berlinie.
Zeznania historyczne. Ja już nie wierzę ani słowom, ani obietnicom, ani zmysłom. Zapachy, które codziennie wypędzam ze schodów z pierwszego na drugie piętro, bo tam najchętniej wędrują z kuchni w suterenie, nie mają koloru żółtego. Ani właściwości świeżych składników. Sądząc po pozostałościach – ilości wyjedzonych słoików i puszek – Marcin Młody odżywia się w Krakowie jak w wysokoalpejskim schronisku. Konserwami. Żeby przetrwać. Podczas ostrej zimy. Nie wierzę w kurkumę. Resztka żółtego ryżu w garnku była incydentem efemerydalnym.

Wróciliśmy, jak obiecywałam, z Polką i Tangiem do pokoju na poddaszu. Wchodząc z pierwszego piętra na drugie otwieram instynktownie okno. Mój pokój jest przestrzenią ścisle strzeżoną. Dołączyła trzecia aniołka. Prezent od dyrektorki biblioteki publicznej w Bochni. I dwa kubki aniołki. Prezent od nauczycielki polskiego. Nie mogę narzekać. Wszystkie złe duchy zostały spalone. Mój pokój jest czysty. Wolny od kuchennych wyziewów. Wolny od Marcinów. Wolny od koloru żółtego. Kurkumę wsypałam do pustego słoiczka po miodzie. Czeka w kuchni na kucharza. Jestem sama z Polką i Tangiem. Mam drugie biurko. Nareszcie mogę pracować. Rozłożyć papiery i pomysły. I dostałam drugą Maitreyę – Buddę przyszłości – na drugie biurko. Wiecznie uśmiechniętą. Jak Wolfgang. Z grubym brzuchem. Jak Wolfgang. Z instrumentem muzycznym. Jak Wolfgang. Gdyby w końcu wrócił do puzona. Buddę uniwersalnej miłości. Naprawdę nie mogę narzekać. Na pierwszym biurku leży grudka bursztynu. Prezent sprzed lat od Pani A. Huśtam się na huśtawce nastrojów. Rozpędzonej zaburzeniami hormonalnymi. Co tu dużo gadać.
 
01 stycznia 2006
  Wycieczka w głąb gramatyki
Nowy Rok w Gdańsku. Ciąg dalszy. Do wieczora wszyscy znowu zgłodnieliśmy. Poszliśmy więc na wykwintną, pożegnalną kolację. Między sałatką a zupą Radek po tylu latach naszej znajomości, po tylu latach mojej męczarni z jego językiem, podał do stołu, zupełnie lekką ręką i ze świeżym noworocznym umysłem jakby „między-danie” - jak to zwykła określać moja świętej pamięci nauczycielka języka rosyjskiego w Bazylei, kiedy między przekąską a przystawką z rozkoszą zapalała pierwszego papierosa.
A może to było „między-zdanie” Radka?
- To jest bardzo proste – powiedział spokojnie Radek, który jest matematykiem i prawie wszystko wie. Jak mój brzuchaty Wolfgang. – Ty, Judytko i pies płci męskiej tworzą gramatycznie grupę „męskoosobową”. Ty, Judytko, jako kobieta, wnosisz do tej spółki z ograniczoną odpowiedzialnością „osobowość”, a pies „męskość”. W czasie przeszłym (bo w innym nie ma znaczenia) gramatycznie wychodzi ten psi-kobiecy joint venture w formie męskoosobowej na spacer.

Osłupiałam.
- Chyba żartujesz ... – z trudem wydobywam z siebie .... a ten głos mój, samodzielny, od razu odmawia mi posłuszeństwa.

Aż mnie zatkało. A Radek wesoły, rozbawiony. Zaraz dostanie żurek. Zaprzecza. Z całych sił. Że całkiem poważnie. Mówi. Że nawet Polacy o tym nie wiedzą. Żadna pociecha. Myślę. Ostatnio często akurat to słyszę. Że nawet Polacy ... mają z tym i tamtym problem. Jakby fakt, że nawet Polacy ..., zapewniałby mi rozwiązanie mojego problemu. Z tym językiem. Najpiękniejszym komplementem minionego roku było stwierdzenie mojej nauczycielki, że awansowałam na poziom (lub standard?) błędów językowych rodzimych użytkowników. Czyli mam tyle samo znaków zapytania w głowie, co native speaker. Tylko że u mnie inaczej działają. Więcej dają mi do myślenia. I może to jest właśnie mój problem. Że za dużo myślę, rozważam, rozpatruję. Myślenie zatruwa życie. Językowe. Grażynka, moja dyskretna i sekretna „sekretarka” już dawno radziła śmiało zaufać intuicji. Ale mi zaginęła. Cała rozpalona namiętnie intuicja. W minionym roku. Wracajmy więc do Radka. Bo już skończył żurek.

- To jest matematyka – mówi matematyk żując resztkę bagietki. – A ona jest bardzo prosta. Człowiek płci żeńskiej jest gramatycznie rzeczą, tak samo jak ptak, ławka lub drzewo. Człowiek płci żeńskiej, czyli tak zwana kobieta może awansować gramatycznie na osobę, jeśli znajdzie sobie partnera. Partnerem może być albo człowiek płci męskiej. Albo byle jakie zwierzę, też płci męskiej. Jeśli, na przykład, kobieta zawrze alians gramatyczny z kaczorem, wtedy oboje uznani będą za męskoosobowych.

Powoli zaczynam rozumieć. Problem – mój, wyłącznie mój, a nie żadnych rodzimych użytkowników – polega na tym, że pierwsze lekcje języka polskiego brałam u Felka w Bazylei. Że Felek delektował się wypisywaniem wyjątków na tablicy. Godzinami. Tygodniami. Latami. Że Felek prowadził lekcje języka polskiego w języku niemieckim. Nie pamiętam, jak to w ogóle było możliwe. Ale pamiętam, że tak było. Że korzystał z gramatyki języka polskiego napisanej po niemiecku. Nie pamiętam, jak to było możliwe. Ale pamiętam, że tak było. I tam, w tej książeczce dyskryminujące polskie matematyczno-gramatyczne pojęcie „męskoosobowy” istniało w cudownym przeobrażeniu jako niemieckie „männlich belebt” [= męskoożywiony]. Przez cały czas, przez całą już wieczność, przez prawie tyle lat, ile znam Romkę, zatykało to idiotyczne słowo z gramatyki języka polskiego napisanej po niemiecku moje szare komórki. Męskoożywiony. Dlatego nigdy nie zrozumiałam, dlaczego byk gramatycznie jest niemęskoożywiony lecz rzeczowy – skoro to jest zwierzę z Arki Noego – tak samo jak lew, królik, kogut, wróbel, łabędź lub pingwin!

Felek jest wszystkiemu winien. Jutro wrócę z gdańskimi pingwinami do Krakowa. Wieczorem z przystanku autobusowego do Willi przejdę się z nimi, Polką i Tangiem, na piechotę. Pingwiny umieją chodzić tylko po śniegu. A tego na ulicy Kasztanowej w Krakowie na pewno nie brak. Pojutrze napiszę sprawozdanie do blogu. Wróciliśmy z Polką i Tangiem do domu.
 
  Nowy Rok w Gdańsku
Noc sylwestrowa minęła z hukiem, w zaspie śniegu i w świetnym humorze na najwyższej morenie nad Gdańskiem.

Nie pamiętam, ile razy już o tym pisałam. Wszyscyśmy się zestarzeli. Nie pamiętam, jakich zazwyczaj pięknych słów używałam. Teraz jest tak, że prawie dorosłe dzieci wychodzą na prywatki a rodzice mają wolną chatę. Syn Ewy i Janusza ma na imię Marcin. Następny w kolekcji. Kiedyś było odwrotnie. Ale nie pamiętam, w jakim poetyckim skrócie udało mi się już ująć całą naszą długą historię. Chodzi o to, że Romka jest pierwszą osobą, którą poznałam w Polsce. I którą do dziś znam. My z Romką znamy się dłużej, niż Romka z Radkiem, czy ja z Wolfgangiem, lub Romka z Ewą itd. Znamy się właściwie dokładnie co do dnia dwadzieścia sześć lat i pięć miesięcy. Spotkałyśmy się po raz pierwszy pierwszego sierpnia 1979 roku w Osieku nad Wisłą. Pod wieczór. Ja byłam na rowerze i zmęczona etapie dnia. Romka była na wakacjach i znała trochę angielski. Ja szukałam noclegu. Ona miała dziadków i wujostwo. I tyle.
W zeszłym roku (nie, półtora roku temu!) obchodziłyśmy naszą srebrną rocznicę w Darłowie. Razem z rowerami (oczywiście innymi niż wtedy) i mężami.

Romka w życiu pozawakacyjnym mieszka w Gdańsku. Wtedy w Osieku, po śniadaniu w kuchni ciotki, napisała mi adres gdański na karteczce, lub w moim zeszytowym dzienniku z podróży (już wtedy nieustannie robiłam notatki). Nie pamiętam (ale w Berlinie da się to sprawdzić pewnego dnia). A ja wtedy w życiu pozawakacyjnym mieszkałam w Bazylei. Z Romką spotkałam się po raz pierwszy na zwykłej brukowanej drodze w dniu szwajcarskiego święta narodowego. A dlaczego Szwajcarzy akurat tego dnia świętują, w którym myśmy się spotkały, tego też nikt nie wie.

I wcale nie mogę sobie przypomnieć, dlaczego – już podczas moich warszawskich studiów, na samym początku w 1983 roku – została zainicjowana tradycja wspólnego spędzenia nocy sylwestrowej. Wiadomo, ile się zmieniło w międzyczasie. A my, ludzie staroświeccy, trzymamy się reguły. Tradycji. Przyzwyczajenia. Nawyku. Kto wie.

Nic nie pamiętam. Wszyscyśmy się zestarzeli. Poszliśmy z Wolfgangiem na spacer przed śniadaniem. Nad Motławą. Wesoło nam było. Noc sylwestrowa minęła z hukiem. W zaspie śniegu. I w świetnym humorze na najwyższej morenie nad Gdańskiem.
 

ARCHIVES
października 2005 / listopada 2005 / grudnia 2005 / stycznia 2006 / lutego 2006 / marca 2006 / maja 2006 /


Powered by Blogger