kraków
27 lutego 2006
  Pierwsza walizka
Rok temu wyjechaliśmy z Tsukuby. Wystartowaliśmy z Tokio Narita. Wynieśliśmy się z Japonii. Ja na zawsze. Wolfgang w międzyczasie już dwa razy tam wrócił.
Dopiero rok temu. Znowu obchodziliśmy urodziny Wolfganga. Znowu zaraz po urodzinach wsiadł do samolotu. Tym razem do Berlina. Z pierwszą walizką. Z pierwszymi 20 kilogramami. Papieru.
Dopiero rok. Całe moje życie dzieli się na czas przed Japonią i na czas po Japonii. Sama nie wiem, dlaczego. Ale tak jest. Moje życie po Japonii (dokładnie rok) wydaje się jakoś dziwnie równe życiu przed Japonią (47 lat i 3 miesiące, mniej więcej). Romka na pewno z takim równaniem nie będzie chciała się zgodzić. Z tak zwaną matematyką stosowaną. Ale w życiu musi być równowaga. I dlatego ten ostatni rok jest taki straszny longier – jestem przekonana, że czytałam to słowo gdzieś u Konwickiego – ale teraz oczywiście nie mogę go znaleźć.

Wolfgang zabrał pierwszą walizkę. Pełną papierów. Różnych. Pingwiny mi zostawił, aniołki też. Choć niechętnie. On mnie tu pakuje już prawie od początku roku. A ja jakoś nie widzę powodów. Na spakowanie się. Na razie wszystko mi ciężko idzie. Albo raczej stoi. W miejscu.
 
23 lutego 2006
  Zaproszenie

dziennik Judith Arlt "SEIDEN - Moja zima w Japonii"

23 lutego, godz. 19.00
Massolit Books&Cafe
ul. Felicjanek 4
(mapka na stronie www.massolit.com)


W programie:
prezentacja fragmentów dziennika Judith Arlt po polsku, angielsku i niemiecku;
pokaz slajdów z Japonii autorstwa Wolfganga Arlta oraz degustacja japońskich smakołyków.


Fragment tekstu:

„Zagnało mnie do kraju bardziej czystego niż Szwajcaria.
W porę roku, którą wolałabym spędzić z cesarskimi pingwinami na lodach pływających po morzu Weddella.
Jako osoba towarzysząca badaczowi-stypendyście Japońskiego Towarzystwa dla Promocji Nauki.
(...)
Zima w Japonii. Widziałam soczyste pomarańcze na drzewach. Aoki-san mówi, że teraz jest najwyższy czas na truskawki. Dziewczyny w mundurkach szkolnych na rowerach. Jadą do szkoły w podkolanówkach. Noszą krótkie spódnice. Mają gołe kolana. Codziennie rano sprawdzam na balkonie jak wygląda świat. Pole za oknem często pokryte szronem. Nie widać ani jednego pracującego chłopa.
Wydaje mi się, jakby wszyscy w tym kraju stanowczo ignorowali zimno. Wszędzie. W najpiękniejszych ogrodach kraju, w mieszkaniach, na ulicach. W żadnej restauracji nie ma szatni, czyli miejsca przeznaczonego na grube palta. Przedwczoraj nad jeziorem Chuzenji brnęliśmy przez wysoki, świeży, miękki, łagodny, przedziwnie skrzypiący, mokry śnieg. Z nami nieliczni młodzi Japończycy. W tenisówkach.”

© Judith Arlt
 
21 lutego 2006
  Szkoła widzenia
Coś ze mną jest nie tak. Zafundowałam sobie nowe okulary. I bóle głowy. I bóle żołądka. Oczywiście dla człowieka noszącego okulary od dzieciństwa zdobycie nowej pary jest zawsze czymś w rodzaju zdobycia nowej twarzy. Czyli sprawa próżności. To jest tak samo jak z włosami. W pewnym momencie przyjdzie nieodwołalny czas na fryzjera. Więc wiadomo, że cierpienie jest również nieodwołalne. Bóle głowy. Skórcze żołądka. Ale jednak tym razem coś bardziej ze mną jest nie tak. Niż zwykle. Wszystko się rozpływa. Moje pole widzenia jest oburzonym oceanem. Falami rzucają się obrazy świata na mnie i we mnie. Najgorszy jest ekran. I cały piękny tekst. Cały ruchomy nagle dorobek intelektualny. Klawisze pod palcami tańczą swój taniec. Litery na ekranie swój. Jak tu pisać? Jak tu czytać? Gdzie tu pisać? Gdzie tu czytać? Co tu pisać? Co tu czytać?

Pojechałam do pani Krakowskiej. Zdziwiłam się, że w autobusie nowych okularach bez problemu przeczytałam całą świąteczną gazetę. Przytrzymywałam ją kurczowo jak deskę ostatniego ratunku. Włącznie z Wysokimi Obcasami. Wysiadłam bez problemu przy Rondzie. Na ulicach odwilż. Plucha. Chlapa. Szaruga. Nie wiem, czy to pogoda, czy moje oczy. Pełne łez. Na Grunwaldzkiej znowu kręciło mi się w głowie. Wnuki bawiły się grzecznie w pokoju klockami lego. A moje oczy pełne mórz czerwonych i czarnych odebrały to jako latanie na zaczarowanym dywanie. „Szybka i udana adaptacja.” Pocieszała mnie ulotka w torbie, w bagażu ręcznym, zostawionym w autobusie 192. Pani Krakowska cały dzień spędziła w kuchni. Mieszała farsze, zlepiła 180 pierogów. Ruskich. Z mięsem Z serem. Zjedliśmy za jednym zamachem wszystkie pięknie pływające w gorącej wodzie pierogi. I zupę ogórkową. Ugotowaną specjalnie dla mnie. Było nas 7 dorosłych i 2 dzieci. Ojciec wnuków pani Krakowskiej – czyli zięć jej – ma na imię Marcin. Który to Marcin w moim życiu krakowskim? Liczby również przeszły w stan ciekły. Wnukowie – najwspanialsi na świecie – spokojnie fruwali. Szybko szybowali. Nad parkietem. Nad płytami kamiennymi. Nad blatem stołu kuchennego. Wszyscy przenosiliśmy się w powietrzu z miejsca na miejsce. Z bitwy pod Grunwaldem do bitwy nad Bzurą.

Ze mną coś jest nie tak. Muszę się na nowo uczyć patrzeć na świat i rejestrować właściwe obrazy. Wszystko co dokąd wydawało mi się stabilne, pewne i trwałe – nagle się rusza. Zsuwa. Tracę grunt pod nogami. Podłogę pod nogami. Blat stołu pod talerzem z pierogami i tłuszczem. Schody pod butami. Chodniki pod gołymi stopami. Wszystko co poniżej nosa. Pani w zakładzie optycznym powiedziała, że muszę więcej ruszać głową. Ale jeśli ruszam głową, proszę pani, świat się kręci. W moim żołądku. I robi mi się bardzo niedobrze. Dawno tak fatalnie się nie czułam.

Byłam na lekcji języka polskiego. Muszę się na nowo uczyć czytać i pisać. Gdzie jest to pole w moich najbardziej komfortowych soczewkach progresywnych, które pozwoli mi rozpoznać zdania podręcznikowe? Zadanie domowe. Ręcznie teraz piszę bardzo niewyraźnie. Kiedyś byłam krótkowidzem. Żadnym prorokiem. Ani wieszczem. Teraz jestem osobą starczowzroczną. Nigdy nie miałam daru przewidywania. Zawsze miałam poważną wadę wzroku. Zwłaszcza lewego oka. Prawe jakoś dzielniej to wszystko znosi. „Ilekroć pragniesz wyostrzyć wzrok na jakimś przedmiocie, skieruj na niego swój nos.”

Poszłam do pani optyczki. W nowych okularach zaprojektowanych przez córkę Picassa. Na ulicy Floriańskiej ruszam głową i nogami. Nie czuję już zawrotów. Ale na ekranie komputera w pokoju na poddaszu nic nie widzę. Absolutnie nic. Jęczę. Tylko zamazane fale elektrodynamiczno-kwantowych mikrocząsteczek. Narzekam. A pod palcami mam staromodne literki z klawiszy. Tańczące eRy i eMy i Te-y i eLi. W pokoju Marcina Starego mieszka teraz Lothar. Nawet w domu Łaskiego wszystko wprawiłam w ruch jak podczas silnego sztormu nad morzem południowochińskim. Pani optyczka spokojnie prosi o cierpliwość. I o wyrozumiałość. Widocznie dobrze zna się na histerycznych klientkach. Ma pani trzy pary okularów w jednej. Mówi rzeczowo. Musi pani ćwiczyć. Oczy. Widzenie na każdą odległość. Sprawność palców na klawiaturze. Ekran laptopa jest spienionym Atlantykiem. Skarżę się. Ale ona mnie nie rozumie. Jak podnoszę głowę znad biurka widzę na zimnym krakowskim niebie samoloty podchodzące do lądowania w Balicach. Nigdy dotąd z mojego poddasza nie wdziałam żadnego samolotu. Może to z powodów termodynamicznych. Próbuję sobie wyjaśnić. Klimatycznych. Nigdy dotąd jeszcze nie wiało ze wschodu. Wszystko jest możliwe. Wiatr umiarkowany. Najwcześniej za dwa tygodnie. Mówi pani rzecznik spraw okulistycznych. Ale ja nie mam czasu. Muszę pracować. Nad tym wściekłym Atlantykiem. Nad moją głową wisi miecz Damoklesa. Palec pana Konwickiego. Ona nie jest ani od palców. Ani od mieczy. Tylko od oczu. Literki pod skórą, pod skronią, pod czaszką wariują.

Pani nauczycielka podczas weekendu zrobiła 100 pierogów. Na 4 osoby. W tym kraju w kuchni człowiek jest najbardziej efektywny. „Użytkownik cieszy się szerokim i ostrym polem widzenia bez żadnych opóźnień.” Nie rozumiem, skąd się tu wziął czas. Coś ze mną jest nie tak. Byłam w radiu. Okazało się, że dziennikarka w młodości miała kłopoty z gramatyką. Zdarza się. Kto ich nie ma? Dobry żart tynfa wart. Dziennikarka radiowa brała korepetycje u mojej pani nauczycielki języka polskiego. Świat jest mały, śmieje się. A ja nawet tego małego świata nie widzę. Bo żołądek dokucza. Jak nigdy dotąd.

Coś ze mną jest nie tak. Świat bólami rzuca się na mnie i we mnie. Najgorszy jest ekran laptopa. I cały spisany dorobek intelektualny. Każdy drobiazg teraz chętnie ucieka. Swoją boczną drogą. Jak tu pisać? Jak tu czytać? „Zalecamy abyś oparł się pokusie używania swojej starej pary okularów. Przyspieszy to znacznie Twoją adaptację.” Koniec cytatu.
 
16 lutego 2006
  Rekapitulacja
Zdania z zeszytu szkolnego: ponieść klęskę, ponieść porażkę – odnieść sukces, odnieść zwycięstwo. Antonimy.

Długo mnie nie było. Staram się odnaleźć czas. I siebie. Dziś rano – znowu. Marsz kawalerii Kilara w dwójce. Fragment muzyki do filmu „Kronika wypadków miłosnych”. Radio kłania się oczywiście Andrzejowi Wajdzie z powodu Złotego Niedźwiedzia. Ale ja odbieram ten marsz jako znak z nieba. Że nie wolno się rozpraszać. Palec osobisty pana Konwickiego.
Wczoraj – dołek, mimo telefonu od Kaspra, że skończył redakcję pocztówek. I miłych słów dotyczących nie tylko tekstów. W nocy bóle w nogach.
Przedwczoraj – to samo, mimo Walentynek i bardzo serdecznego maila z Gdańska.
Poniedziałek – trzynastego. Nic dobrego nie wróży. Wolfgang odlatuje.
Niedziela – telefon od Matki. Myślę, że ktoś umarł, ale ona tylko o jakimś pilnie potrzebnym, własnoręcznym podpisie, poświadczonym notarialnie. Kompletne załamanie.
Sobota – jedenastego. Urodziny Romki. Wolfgang urzęduje w kuchni domu Łaskiego i nawet mnie stamtąd wypędza. Chińska kolacja z Dorotką i Beniem.
Piątek, dziesiąty – obchodzimy 146 miesięcy małżeństwa. W samolocie między Berlinem a Krakowem kartkuję na pół śpiąca wywiad-rzekę z Konwickim. Rzuca mi się w oczy to, czego szukałam. „To jest niezwykle ważne – znaleźć swój głos, własny sposób widzenia. Przecież każdy widzi świat inaczej.”
Czwartek – Berlin. Poranne zmęczenie, lekki kac, tai chi na Akazienstrasse, kawa z Rheą, Heiko, Ursulą, Hildegard w kawiarni Bilderbuch. Dostaję od U. zdjęcia obrazu olejnego nieznanego mistrza, „Święta Anna i święty Joachim przy złotej bramie”, wiszącego w muzeum de Arte Sacra w Funchal na Maderze. Podobno ów portret przedstawia polskiego króla Władysława III, zwanego Warneńczykiem i jego portugalską żonę Eanes. Wolfgang dołącza prosto z pociągu. Potem teść, teściowa, szwagier. Nocne piwo w Zwiebelfisch.
Środa – lot do Berlina. Prywatna lekcja u Moniki na Akazienstrasse. Doświadczenie przestrzeni zewnętrznych (o tym później więcej, obiecuję). Wspaniały wieczór damski z Marią K. u Włocha.
Wtorek, siódmego lutego: kończę o świcie pierwszy rozdział. Odrabiam zaległości. Idę do optyka i zamawiam nowe okulary. Do wszystkiego. Do pracy na komputerze. Do czytania. Do jazdy samochodem (choć ani nie mam samochodu, ani nie umiem prowadzić). Do oglądania telewizji (choć telewizora nie mam). Do chodzenia po ulicy, w słońcu lub śniegu, po lesie, po Krakowie, po Berlinie, po całym świecie.
Poniedziałek – męczę się ostatnimi zdaniami. Niespodziewana kolacja z Marcinem Starym.
Niedziela – męczę się ostatnimi zdaniami. Pół wieku szewcowej Friedy. Spacer do Panieńskich Skał.
Sobota – męczę się ostatnimi zdaniami.

Tyle antonimów. Ponoszę porażki. Twórcze. Ponoszę klęski. Osobiste. Odnoszę sukcesy. Nad czasem. Nad czasem. Odnoszę zwycięstwa. Nad dniami tygodnia. Tyle. Zdania z zeszytu szkolnego.
 
03 lutego 2006
  Z lotu ptaka
Kilka dni temu czytałam w gazecie, że nad Wisłą w Warszawie pojawiło się kilkanaście orłów bielików. Latają podobno między Starym Miastem a Laskiem Bielańskim – czyli pod oknem Grażynki, mojej skromnej, niewidzialnej sekretarki. Nie mogłam wtedy o tym pisać, bo obowiązywała cisza narodowa. Również mnie. Oprócz tego dopiero dziś ma to jakiekolwiek znaczenie. Bo dziś urodziny Grażynki.

„Pij, nieszczęsny, pij nepenthes, i zapomnij o Lenore!”
Kruk mi na to: „Nevermore!”

Niebo nad ul. Bruna, obok Pola Mokotowskiego, codziennie wczesnym rankiem i tuż przed zapadnięciem zmroku robi się czarne od pospolitych gawronów. Krukowate nadlatują od strony Śródmieścia i przysłaniają mieszkańcom ulicy widok na Pałac Kultury. Są ich tysiące. Wszystkożernych. O ostrym, silnym dziobie. O upierzeniu czarnym z połyskiem fioletowym. Zlatują wieczorem. Zbierają się do snu na wierzchołkach starych topoli. I wylatują nad ranem. Z ohydnym krakaniem. Płoszą lokatorom dziesięciopiętrowych punktowców sen z powiek. Niedługo odwilż. Narzekają. Wymęczeni ludzie. I smród będzie taki, że nie można otworzyć okien. W marcu zaczyna się okres lęgowy. Już teraz gawronie kupy wyżerają lakier z karoserii aut i niszczą paniom ubrania. Strach zaprosić gości, mówią i spacerują pod osłoną parasola lub gazety po chodnikach pokrytych odchodami.

„Czy jest balsam w Gileadzie, abym ją zapomnieć mógł?”
„Nevermore!”, zakracze Kruk.

Urzędnicy magistraccy w Krakowie od lat podkreślają z pewnym smutkiem ogromną inteligencję krukowatych na Plantach. Zwykła inteligencja służby krakowskiej nie ma szansy wygrać z nadinteligencją ptactwa. Nadzieja mieszkańców z ul. Bruna w Warszawie na drapieżnika, jastrzębia, sokoła lub nawet sokolicę, które przegoniłyby gawrony z ich ulicy, na nic się nie przyda. W Krakowie już wiedzą, że krukowate, gdy widzą sokoła, chowają się z ohydnym krakaniem w koronach drzew. A wtedy sokoły baranieją. Wysłano więc wystraszone jastrzębie na Wawel, gdzie teraz w spokoju polują na wróbelki. Na Plantach natomiast zaczęto strącać krukowatym gniazda, co ograniczyło ich liczbę. Pozostały gawrony zdegenerowane i pozbawione uczuć. One się przyzwyczaiły do sprowadzonych armatek szybkostrzelnych. Polubiły wystrzały i z radością witają jadącego traktorem człowieka, który do nich strzela.

„Czy w Edenie żyje ona? I czy wezmę ją w ramiona,
Tę, o której tylko anioł po imieniu mówić mógł?
Moją świętą, jasną, czystą, gdy w Edenu wejdę próg?”
„Nevermore!”, zakracze Kruk.

Orły przednie zamieszkują skały i lasy Europy, Azji i Ameryki. W Polsce występują rzadko. Bieliki o upierzeniu brązowopłowym i o białym ogonie pokazują się przeważnie na wybrzeżach morskich północnej Eurazji. Z zasady unikają ludzi, ale dzisiaj zebrały się pod oknami jubilatki. Są chronione, więc nic im nie grozi. Siedzą spokojnie na krze koło mostu Śląsko-Dąbrowskiego i polują na kaczki i ryby. Tylko tutaj mogą natrafić na niezamarznięte odcinki rzeki.
 
02 lutego 2006
  Matka Boska Gromniczna
Dotrzymałam żałoby narodowej. Milczałam. Pokornie. Pracowałam. Jak mrówka. Umysłowo. Patrzyłam przez okno w zimne niebo. Milcząc. Poddałam się natchnieniu. Myśląc. Nad literą e„M”. Uwielbiam literę „M”. Ciągle mi jej za mało. Więcej zbierało się ostatnio kropek. Ubóstwiam je wręcz. Kropki. Jak najwięcej kropek. Dwukropek. Wielokropek. Kropka w kropkę. Kropka nad i.

Dziś święto Matki Boski Gromnicznej. A ja zostaję w domu. Czterdzieści dni po Bożym Narodzeniu. W Krakowie kończy się okres świąteczny. Nareszcie z drzew dookoła rynku zdejmują świecące jaskrawo w nocy dekoracje.

U nas chodziło się tego dnia do kościoła. Kiedyś, dawno temu. Matka mówiła, że to zdrowe. Chroni gardło. Na całą resztę zimy. Przed bólem. I zapaleniem. I oskrzela. Narządy oddechowe. Ksiądz przykładał każdemu dziecku dwie poświęcone świece – gromnice – dookoła szyi, jakby chciał je rytualnie udusić tym poświęconym woskiem – i coś tam mamrotał. Nie pamiętam, czy świece w rękach księdza paliły się. Jak przy prawdziwie umarłych. Czy płonęły. Czy miękki wosk kapał mi się na drżące plecy.

Nic nie pamiętam. W radiu mówią, że to też święto oczyszczenia Maryi. W tym kraju radio wszystko wie najlepiej.

U pana K. odkryłam – po raz kolejny – fascynację literą „K”a. Kojran, Korwin, Kaziuk, Kękuś, Kuba, Kwok, Krupa, Krywko, Komar, Konar ... i jak im tam wszystkim. Bohaterom powieściowym. Dwadzieścia lat temu autor wpisał mi do swojej książki, wtedy najnowszej, dedykację „Kochanej Pani J., na pamiątkę wspólnej męki”. Nie ma nic gorszego od pamięci. Dla bohaterów powieściowych. Nazwanych kolejnymi kombinacjami zaczynającymi się literą „K”. Ćwiczę myślenie przestrzenne. Myślenie alfabetyczne. Przestrzegam puste pokoje. Kiedyś je umebluję. Na pewno. Na pierwszym piętrze domu Łaskiego wszystkie puste pokoje mają numer i literę. A lub B. Nikt nie wie, dlaczego. A dlaczego pokoje na poddaszu, pokrzywdzone poniekąd, obdarzone są tylko numerami? Ja mieszkam w pokoju z numerem 22. I tyle.

Dziś święto Matki Boski Gromnicznej – to, oczywiście, nazwa ludowa, jak wielu innych rzeczy na świecie. Jakby z radia. Gdyby to radio zawsze było. Kalendarz życia konsekrowanego podaje natomiast pod drugim lutego „Ofiarowanie Pańskie”, „Przyjście Pana do świątyni”. „Ofiarowanie Jezusa świątyni”. Dziś koniec żałoby narodowej. Której dzielnie przestrzegałam. Uparcie milcząc. Pracując. Jak mrówka. Myśląc nad literą „K”a. Jestem zdrowa. W pokoju z numerem dwadzieścia dwa. Nic mi nie dolega. Ani w gardle, ani w brzuchu, ani w nogach. A z drzew na rynku nareszcie zdejmują kolorowe nocne dekoracje.
 

ARCHIVES
października 2005 / listopada 2005 / grudnia 2005 / stycznia 2006 / lutego 2006 / marca 2006 / maja 2006 /


Powered by Blogger