Trzeci dzień, jak u krawcowej
Wczoraj przyleciał Wolfgang. Dzisiaj przestało padać. Wiosny termicznej nadal nie ma.
Pojechaliśmy na księdza Turka. Trzecia przymiarka. U mojej krawcowej. Ma mi uszyć cztery, pięć sztuk. Części ubioru. Sukienka. Spódnica. Kamizelka. Nie wiem, co jeszcze. Ciągle mi ubywa słów. Z jakiejś reszty będzie szalik. Ciągle coś trzeba przymierzać. Prawa strona jest dobra. A lewa nie. Dziwne, że moje piersi są aż takie nierówne. Czasu jest coraz mniej. Jak naturalnego jedwabiu. U Konwickiego czytałam anegdotkę o krawcu Władysława Gomułki. Cenzura wtedy mu usunęła ceny. Cenę jedną (w walucie krajowej, czyli w złotówkach) oraz cenę drugą (w walucie międzynarodowej, czyli w targowaniu, za które wszędzie na świecie dostaje się zniżkę).
Cytuję ocenzurowaną wersję: „Otóż garnitury szył Gomułce pewien krawiec biorąc za swoje szycie 700 zł, choć inni w tej pracowni musieli płacić więcej.” (Kalendarz i klepsydra, wyd. 1982, s. 240)
Schludne zdanie. Bez najmniejszego defektu. Jak kuchnia szwajcarska.
A oto wersja nieocenzurowana: „Otóż garnitury szył Gomułce pewien krawiec biorąc za swoje szycie 700 zł, choć inni w tej pracowni bez gadania musieli płacić 2400 zł.” (Kalendarz i klepsydra, wyd. 2005, s. 232)
Zdanie z szykiem. I z konkretami. Jak kuchnia gruzińska.
Tak się wtedy kroiło. A dziś mamy na to dobrze naostrzone nożyce krawieckie. I ulicę nazwaną po księdzu Wincentym Turku.