kraków
30 listopada 2005
  Marcinów cześć trzecia
Dziś Andrzejki. A ja zostałam sama z Marcinem. W Willi. Wszyscy powyjeżdżali. A w kuchni zostały nam dwie pełne lodówki i cała szafa. Z niedojedzonkami.

Wyrzuciliśmy wszystko. Bez względu na datę przydatności do spożycia. Ile mleka. Ile masła. Ile miodu. Najbardziej się zdziwiłam ilością musztardy. Czym odżywiają się stypendyści z całego świata w Krakowie? Przeważnie, tak mi się wydaje, ale nie mam pojęcia dlaczego i po co – małymi literami „m”.

Wyrzuciliśmy wszystko. Bez względu na duże litery. Bez względu na język. Bez względu na smak. Bez względu na kolor. Bez względu na opakowanie. Bez względu na zawartość. Bez względu na stopień rozwoju pleśni.
- Najlepiej nie zaglądajmy – rzeczowo radził Marcin.
I pobiegł do pokoju po torby plastykowe. Potem jeszcze raz pobiegł po długopis. Czasami jednak chce się coś zanotować. Bez względu na wszystko. Na szafie leżał zapomniany zeszyt pana Andrása Rácza z Budapesztu.

Dziś Andrzejki. A my z Marcinem zostaliśmy sami. Zamieszkujemy i ocieplamy naszą obecnością środkowo-północną część Domu Łaskiego. On na pierwszym piętrze. Ja z Aniołką na drugim. Pod dachem.
 
26 listopada 2005
  Piękny zimowy dzień
Minął piękny zimowy dzień. W Kwiatonowicach. Błękitne niebo. Ostry kontrast. Nad horyzontem. Dobra widoczność. W powietrzu. Słońce. Na polach. Śnieg. Ja to wszystko widziałam nie wstając nawet z łóżka. Kasper podał mi rano kawę. Właśnie do łóżka. Potem pojechali do miasta. Do pracy. A ja zostałam całe przedpołudnie sama. Uwielbiam rozciągnięcie w czasie. Długie milczenie. Nie wstając nawet z łóżka.

Piękny zimowy dzień. Po południu spotkanie w szkole. Tym bardziej zbawienna okazała się poranna cisza w dworku. Budynku szkoły jeszcze nie było za czasów Liny Bögli. Jak wielu innych zabudowań wiejskich. Ucieszyłaby się z prezentacji dwóch uczennic z drugiej klasy. O trzeciej po południu. O godzinie jeszcze jasnej. W piękny zimowy dzień.

Przypomniało mi się – i nawet wczoraj o tym wspomniałam Kwiatonowiczanom – że Lina B. przez prawie pół wieku prowadziła dziennik. Codziennie. Pisała nawet wtedy, kiedy nie miała o czym pisać. Na przykład: „Nic do powiedzenia.” Lub „To samo co wczoraj.” (A wczoraj może było właśnie „Nie mam nic do powiedzenia!”). Chwyty prawie gombrowiczowskie. Ale poza tym jej życie po powrocie do Szwajcarii, jakby „na emeryturze”, toczyło się bardzo uregulowanym trybem. Zrutynizowanym. Niemal zrytualizowanym. Codzienne spacery. Codzienne lekcje. Codzienne posiłki. Jadła sztućcami króla Kalakaua, które dostała „w prezencie pożegnalnym z Honolulu”. Codzienne notatki. Im była starsza, tym bardziej pilnowała porządku każdego dnia. Każdego roku.

Ja też jestem wariatką. Nie ma tu czego kryć. Po śmierci Liny Bögli ukazało się drukiem skromne wspomnienie, jakby rozciągnięty na kartki książeczki nekrolog, jej przyjaciółki Amy Moser. Ona pierwsza napisała – i potem wszyscy to wiernie odpisali – że Lina Bögli, mieszkając w gospodzie „Kreuz” (Krzyż) w Herzogenbuchsee za pokój narożny na drugim piętrze płaciła „zawsze awansem – na 12 lat, by mieć to z głowy.” Ja też jestem Szwajcarką – i zastanawiałam się, ile razy mogła płacić awansem na 12 lat, jeśli w „Kreuz” mieszkała 27 lat? Jakoś te lata nie dają się podzielić na taki „awans”. Oprócz tego z góry chyba też nie mogła wiedzieć, ile dokładnie lat będzie jej jeszcze dane. W tym Krzyżu.
Czyli usiadłam do komputera i sprawdziłam jej dzienniki, które zeskanowałam dwa lata temu. Mam prawie 5000 bitmap – czyli elektronicznych zdjęć każdej strony rękopisu. Przeleciałam od 1915 do 1940 wszystkie dni świąteczne, bożonarodzeniowe, sylwestrowe, noworoczne. I szybko okazało się, że nie zapłaciła za 12 lat – lecz za 12 miesięcy, 300 franków. Drobiazg. Pomyłka w czasie. Co ważniejsze, odkryłam przy okazji, że zawsze żegnała w sylwestra w dzienniku miniony rok prawie identycznymi słowami: „Żegnaj więc, miły stary roku, dziękuję tysiąc razy za wszystko coś mi przyniósł!” (31 XII 1919 i inne). Tak zawsze było. Przez dwadzieścia pięć lat. Do grudnia 1940. Ostatni zeszyt kończy się wpisem pod datą 28 grudnia 1940: „Mamy piękny zimowy dzień; ale ja nie czuję się dobrze.” I więcej nic. Pustka. Która boli. Za każdym razem, kiedy mi się ponownie otwiera. Na ekranie mojego komputera. Przed oczami w Kwiatonowicach. Więcej nic. Już nie miała sił, by pożegnać rok zwykłą formułką podziękowania. Brakowało jej tylko trzech dni. A dwa dni wcześniej, 26 grudnia notowała: „Teraz jestem całkiem ślepa na lewe oko. Wszystko dobiega końca!”
Żyła jeszcze prawie rok. Ale dni już się nie rozjaśniały. Cisza rozciągnęła się w czasie. Umarła w dniu zimowego przesilenia dnia z nocą, 22 grudnia 1941 roku. Minął piękny zimowy dzień.
 
25 listopada 2005
  W samochodzie
Cały wczorajszy dzień spędziłam w samochodzie. Tak mi się dziś wydaje. I to nie jest zdrowe. Takie zabicie czasu i przestrzeni. W samochodzie. I takie błędne przypuszczenie. Po faktach. I nieprzespanej nocy.
Pamięć nadal wprowadza mnie w błąd. Rozgościła się również w samochodzie. Jak wypadek ciężarówki na zaśnieżonej drodze polnej. Jak nie przeczytana książka w plecaku. Jak zatkana plastykowym korkiem butelka wytrawnego wina w bagażniku.

Tym razem pojechałam z Kuczokem (i wracać będę – o czym nic jeszcze nie wiem – z Nahaczem). Znanym już chwytam (nie chodzi tu o czlowieka, tylko o dzieło pisarza). Ale w samochodzie w drodze do Gorlic ani razu nie sięgnęłam po książkę. Samochód nie lubi czytających pasażerów. Kierowca lubi rozmowy. Zwłaszcza kiedy jest kobietą. Kuczoka (Opowieści przebrane) otworzyłam dopiero przed snem. Nie przypadł mi do gustu. Do gardła. Do uszu. Oczy mi się skleiły. Nie cierpię déjà vu. Ani w myślach. Ani pod palcami. Znowu bicie. Znowu gnój. Znowu pejcz. Krzyk. Łzy. I ból. Do samego rana.

A ja – nadal jestem w samochodzie. W malutkim blaszanym ruchomym pudełku. Które do środka nie dopuszcza kolorów. Żadnych. Ogrzewanie natomiast włączone jest na maksimum. Wszystkie drogi w życiu są ponumerowane. I wiszą jak ogromne zielone tablice w powietrzu. Huśtającymi się nad głośnymi autostradami. Nie ma wyjścia awaryjnego. Ani ucieczki. Przypadkowej. Oświetlonym szlakiem. Z jazdy tunelem. Z ponurości wczesnego listopadowego wieczoru. Przez nie kończącą się noc. Bieg wsteczny. Na nic się nie zda. Prowadzi też donikąd. Dzień wczorajszy jedzie samochodem.
 
24 listopada 2005
  W terenie
Wyjeżdżam. Dziś spotkanie w Gorlicach. Jutro w Kwiatonowicach. Potem weekend.
Paul, mój przybrany dziadek, dziś w New Holland świętuje Thanksgiving.
Maryna, Ukrainka, wczoraj skończyła sztukę teatralną. Zjawiła się zadowolona około południa w kuchni, zrobiła sobie pierwszą kawę i powiedziała „Udało się!” Podobno leje się tam krew, udało jej się pozbawić życia cztery postaci. Wieczorem mówili o tym, że w Willi straszy.
Pani Krakowska kilka dni temu miała urodziny. Przypadkiem, po tylu latach, się dowiedziałam. Bo nie obchodzi. Urodziła się tego samego dnia co moja siostra. Wszystko jest względne.

Rano nad moimi oknami leży śnieg, który w ciągu dnia powoli spływa. Otwieram okno. Liżę sople. Dotykam śniegu. Na dachu. Pod którym mieszkam. Niebo jest anemiczne. I z językiem jest problem taki, że zależy od człowieka. I dlatego żyje. I jest nieobliczalny. Jak każdy z nas.

Mam odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w Polsce dobrze się czuję. Jutro. A może już dziś. A na pewno przez następne tygodnie, miesiące, lata. Nie wiem, co mam powiedzieć. Ani dziś, ani jutro. Wiem tylko, że samopoczucie również jest sprawą języka.

Liczę na pomoc ze strony krajobrazu. Beskidu Niskiego. I na dziadka w Ameryce.
Czas na mnie. Wyjeżdżam.
 
17 listopada 2005
  Kręgosłup
Z rana piszę. W jednym języku. I tłumaczę. Na drugi. Nie wiem, gdzie jestem. Gdzieś między ziemią a niebem. Dziś spadły pierwsze ostrożne płatki śniegu. Zauważyłam, że język ma coraz ostrzejsze kanty, że jest coraz bardziej bolesny, im dalej przemieszczam się na zachód i na południe. Tym razem już w Berlinie język kłuł moje uszy. A potem w Bazylei, w tramwaju do Allschwil, dialekt bazyleiski – uważany za najbardziej bliski niemieckiemu niemieckiemu, tak zwanemu w Szwajcarii wysokiemu niemieckiemu – po prostu był nie do wytrzymania. Stęskniłam się za pustym pokojem pod dachem. Za Krakowem. Wczoraj popijaliśmy barszcz ukraiński do późnej nocy ostrą miodówką ukraińską. Wszyscy troskliwie dotrzymywali mi towarzystwa w kuchni Domu Łaskiego. W celu odkażenia wrażeń po podróży. W celu usunięcia zaburzeń językowych. W celu przywrócenia prawidłowego funkcjonowania ruchów.

W zeszłym tygodniu na ćwiczeniach tai chi powiedział nam Marcin, że mamy się skoncentrować nie na ruchach ciała. Nie patrzeć na palce, na ręce, na przedramiona. Że mamy się skoncentrować na przepływie energii. Chodziło mu oczywiście o „chi” – o to tajemnicze coś, co nam przez nasze dziwne, niby nijakie ruchy daje siły. Nie używał tego słowa. Nawet powiedział, że Chińczycy mają na tę energię specjalny wyraz, ale że my go na razie nie będziemy używać. Potem wyliczył w języku polskim, jaką drogą energia ta w tej chwili, przy tym ćwiczeniu, ma przepływać przez nasze ciało. Kręgosłupem do góry, przez barki, ramiona, ręce aż do palców i z powrotem (ruchem ręki zamykającego wielkiego koła) do biodra, brzucha, centrum. Boże! A ja, głupia, skoncentrowałam się na słowach. Głowa zajęta była tłumaczeniem. „Kręgosłup”. Przecież wiem i rozumiem. Co to jest. „Kręgosłup”. Jednak zaczynam szukać. Czegoś w moim ciele. Czegoś, co od zawsze jest na swoim miejscu, a teraz nagle maleje. I znika. Poprzez słowo. Poprzez język. „Kręgosłup”. „Barki”. „Ramiona”. Niczego nie czuję. Żadnego przepływu. Żadnej energii. Żadnego ciepła. Niczego nie mam. Cale moje ciało przestało istnieć. Rozejrzałam się po cichu. Może kręgosłup wyskoczył już przez uchylone okno. W jakimś zdaniu podrzędnym. Albo przedziera się w tej chwili przez zamknięte drzwi. Może barki wiszą na drewnianych belkach. Może łokcie rozpychają się z powrotem w przepełnionym, jak zawsze, autobusie 192 w kierunku lotniska. Może moje palce na parterze grają walca Szopena na pianinie. Ktoś tam w drugim pokoju ćwiczy na trąbce. A ja nie wiem, gdzie podział się mój kręgosłup.
Wróciłam do Willi i postanowiłam się tym więcej nie przejmować.

Wczoraj wróciłam do domu. Do mojego pokoju pod dachem. Przedwczoraj raniutko miałam samolot z Bazylei do Berlina. Prosto z lotniska Schönefeld pojechałam do Schöneberg. Na Akazienstrasse. Na prywatną lekcję tai chi u Moniki. Wprowadziła mnie w pierwszy stopień pogłębienia formy, w tak zwane ćwiczenia yin-yang. I to samo. Co u Marcina. W Krakowie. Monika coś mi mówi. Zwraca uwagę na to i owo. Słusznie. I nagle. Pamiętaj o „Lendenwirbel”. Boże! Co to znowu! „Lendenwirbel?” Kręg lędźwiowy. Dolna część kręgosłupa. Przecież wiem. I doskonale rozumiem. Ale nie ma. Moje ciało zieje pustką. Od środka. Po niemiecku. Rano pożegnałam się po szwajcarsku z moją siostrą. Mąż mojej kuzynki, córki zmarłego wujka W., po pogrzebie dał mi na dalszą drogę i na dalszy pobyt w Polsce butelkę śliwowicy. Zrobionej własnoręcznie z własnych śliwek. Przylepił na butelkę ręcznie napisaną etykietkę „Bürner Zwetschgen 2001, 43% alc.” Bardziej byłam wzruszona tym gestem niż całym przezroczystym trunkiem. Monice w szkole tai chi na piątym piętrze w dzielnicy Schöneberg zwierzyłam się, że język szwajcarski, a raczej niektóre dialekty szwajcarskie są twardsze, i przez to bardziej kaleczą i ranią, niż język niemiecki. Nie przyznałam się, że języki (wszystkie) pozbawiają mnie ciała. Stopniowo. Że języki przeszkadzają mi. W tej chwili. Bardzo. W odczuciu samej siebie. Że stoją jakby na baczność. Między myślami i naskórkiem. Między mną a nie-mną. Że nie może być mowy o żadnym przepływie „chi”, skoro w powietrzu znajdują się słowa takie jak „Lendenwirbel”, „aufgerichtetes Becken”, „langer Rücken” ... – bo ja na razie nie wiem. Ani co to jest. Ani gdzie ja jestem.

Z rana piszę. W jednym języku. I tłumaczę. Na drugi. Nie wiem, gdzie jestem. Gdzieś między ziemią a niebem. Po południu mam lekcję polskiego. Może ona z powrotem postawi mnie na nogi.
 
16 listopada 2005
  Barszcz ukraiński
Wróciłam do domu. Na piechotę. Od przystanku autobusowego przy skrzyżowaniu. Ostatnim kawałkiem Alei Kasztanowej, kończącym się przed domem Łaskiego. Czyli tam, gdzie jest mój pokój pod dachem. Tutaj człowiek ma wrażenie, że jest gdzieś na wsi. A nie w jednej z najlepszych dzielnic Krakowa. Zniszczony asfalt. Przerośnięty krzywy chodnik. Chodzę środkiem ulicy. Po prawej budują nowy dom. A potem jest łąka. Stajnia koni. Mam wrażenie, że okrążyłam w ostatnich dniach cały świat. Że noszę całą kulę ziemską na plecach. Do domu. Tak jak moja aniołka. Nosi skrzydła.

Jeszcze nie ma trzeciej po południu, a mnie chce się tylko spać. W kuchni gotują barszcz ukraiński. Ogromny garnek. Stół już nakryty. Co tu się dzieje? Nazar w nowej fryzurze. Wygląda jeszcze bardziej szlachetnie. Zaprasza na przyjęcie o piątej. Ja dopiero wróciłam. Powiem mu niepotrzebnie.

Na lodówce w kuchni leży list do mnie. Ze Szwajcarii. Nekrolog Beata M. Przysłany przez moją przyjaciółkę, pierwszą żonę i matkę jego dzieci. Świat ciąży na moich barkach. Nikt wtedy, kiedy oni ni stąd ni zowąd się rozeszli, ponieważ Beat miał, czego też nikt nie mógł zrozumieć, inną partnerkę, nie mógł wiedzieć lub przewidzieć, że Beat musi szybko żyć. Musi pędzić. W podwyższonym tempie. Prowadzić życie jakby podwójne. By nadążyć. Nie wiadomo za czym. Teraz dopiero wiemy, że mało czasu dane mu było. Zmarł w Zaduszki z powodu nagłego ataku serca - mając 47 lat.

W pokoju laptop wyciąga mi z sieci 72 nowych emailii. W. szczęśliwie dotarł do Guangzhou. Nosi koszulkę z krótkimi rękami. Pisze. Temperatura do 24 stopni. Odpiszę, że zadzwonię przed piątą. A o piątej zbieramy się wszyscy w kuchni na barszcz ukraiński.
 
11 listopada 2005
  Marcinowie c.d.
Dziś Święto. W Polsce takie. A w niektórych kantonach szwajcarskich inne. Dlatego pogrzeb wuja W. w Büren jest dopiero jutro, bo w kantonie Solothurn dziś nikt nie pracuje. Świętują Martina. Czyli Martini. A jutro, owszem. I dlatego zdążę. Pożegnać się z nim. Przyzwoicie.
Wcale nie lubię tak podróżować. W nocy wróciłam z Warszawy, ostatnim autobusem do Willi. Spałam zaledwie kilka godzin. O 13-tej mam samolot do Berlina. Nocuję w mieszkaniu pod aniołem. Jutro rano o 6:45 mam samolot z Berlin-Schönefeld do Bazylei. Nie mam pojęcia, jak ja się o tej porze dostanę na lotnisko. Ale jakoś będzie. O 8:10 samolot ma lądować na Euroairport w Bazylei – czyli na ziemi francuskiej. Zawsze tak było. Pewnie jakoś mnie wpuszczą. Do kraju. Potem autobusem do dworca centralnego. I pierwszym lepszym pociągiem do Liestal. Wczesny obiad u mamy. Po dwóch latach. Mnie ciągle nie ma.

Potem samochodem do Büren. Malutki kwadrans jazdy. W Büren spędziłam chyba najszczęśliwsze chwile w swoim dzieciństwie. Nie jestem pewna. Podobno pamięć ciągle wprowadza nas w błąd. I tyle. Widocznie Szwajcaria w tej chwili mnie woła. A ja w tej chwili nie sprzeciwiam się jej. Zobaczę się z nią po świętym Marcinie.
 
10 listopada 2005
  Generał Juljusz Bijak

Warszawa. Dziś dopiero odkryłam, że za Muzeum Narodowym w Alejach Jerozolimskich kryje się Muzeum Wojska Polskiego. Że tam stoją w ogródku (jeśli tak to można nazwać) czołgi, samoloty, helikoptery i różne działa, raczej archaiczne, lekkie i ciężkie. Nigdy dotąd tych paru kroków w kierunku mostu nie zrobiłam, mimo że przez lata całe niedaleko stąd mieszkałam, pracowałam, myślałam, chodziłam, kiedyś nawet stałam w ogonku i załatwiałam to i owo. Dziś poszłam tam w poszukiwaniu Generała Bijaka, czyli jego portretu, obrazu olejnego pędzla Jacka Malczewskiego. Pani w kasie życzliwie doradziła mi, że lepiej najpierw się dowiedzieć – tam w pokoiku naprzeciw – czy ten obraz rzeczywiście znajduje się w zbiorach muzeum, zamiast marnować sześć złotych na wstęp. Nie ma tego obrazu. Nie w tym muzeum. Ale nikt nie wie, gdzie jest.
- Może w Rogalinie. - Powiedziała mi pani z działu obrazów olejnych, przywołana telefonicznie przez pana dyżurnego do tamtego pokoiku naprzeciw, do którego wstęp jest wolny. - Może w Rogalinie.
Tam znajduje się największy zbiór obrazów Malczewskiego. Nie mam pojęcia, gdzie jest Rogalin. Koło Poznania, dobrodusznie wyjaśnia pani od obrazów olejnych. No to dziś już na pewno nie zdążę ... bąkam. A dyżurny tymczasem otrzymuje informację, drogą telefoniczną, od kogoś niewidzialnego z podziemi archiwalnych, że o Generale Bijaku w tym muzeum nie ma nic. Ani śladu.

A wczoraj w Centralnej Bibliotece Wojskowej wydałam zaoszczędzone dziś sześć złotych na kserowanie jedynego obszernego artykułu o Generale Bijaku, który udało mi się dotychczas znaleźć. Dziesięć stron – pełnych sprzeczności w porównaniu z wszystkimi faktami, które dotychczas zebrałam. Ale nieważne. Ważne jest tylko to, że tam jest reprodukcja zdjęcia Generała, w mundurze oczywiście, w kołnierzyku generalskim, bardzo niestety niedobrej jakości. Ale mniejsza z tym. Jest to jedyne zdjęcie w ogóle – oprócz potwornej stylizacji na portrecie olejnym – które znam. Które może istnieje. Co ja wiem. I na tym zdjęciu Bijak nareszcie wygląda jak człowiek. I nareszcie rozumiem, dlaczego Szwajcarka Lina Bögli się w nim kochała.

Kropka. Po powrocie do Krakowa muszę napisać podanie o wgląd do „skromnej teczki akt personalnych” Generała Juliusza Bijaka, która znajduje się w Centralnym Archiwum Wojskowym w Rembertowie. I prosić o konkretny termin i miejsce w czytelni. A potem jeszcze raz przyjechać. Tyle tym razem w Warszawie się wyjaśniło.
 
06 listopada 2005
  Dziesięć lat samotności
Nie wyobrażałam sobie, że sztuka Marthalera może mnie w ogóle dotknąć. I wzruszyć. Do głębi. Do łez. No prawie. Mnie. Która niby wszystko wie o jego bohaterce – Szwajcarce Linie Bögli. Przecież ona jest również moją bohaterką. Bohaterką mojej powieści. A w powieści, myślałam z dumą, na pewno więcej o niej jest niż w sztuce. I nie przypuszczałam, że w Hali na Rajskiej powstanie coś w rodzaju „mojej” Szwajcarii – bolesnej, bliskiej, znienawidzonej, zagrzebanej gdzieś w niepamięci, zasypanej od lat tysiącami warstw stłumień ... Coś, co teraz nagle, mimo wszystko i całkiem nieproszone jest obecne. Realne. Jak pełna walizka przed podróżą. Szwajcaria jako przestrzeń tęsknoty. Szwajcaria jako wielki zbiornik ukrytych uczuć.

Lina Bögli, luty 1892 roku
© Paul Bögli

Dobrze, że sztuki teatralne czasami lubią wędrować po świecie. „Podróż Liny Bögli”* pokazano wczoraj w Krakowie. To stare przedstawienie, prapremiera odbyła się w ramach festiwalu „Świat w Bazylei” w 1996 roku na dworcu badeńskim. Rok później sztukę wystawiono w Berlinie, na Praterze. Od 2002 wiele razy była powtarzana w Schauspielhaus w Zurychu. A nigdy dotąd nie było mnie tam, gdzie sztuka. Bo ja też wędruję. Aż do wczorajszego wieczoru. W Krakowie.

Teraz sobie myślę, że dobrze. Że nawet bardzo dobrze. Doczekałam się właściwego dla siebie miejsca. Tylko w Polsce jestem w stanie docenić grubą warstwę szwajarskości tej sztuki. W Szwajcarii, zwłaszcza w Bazylei, obśmiewałabym piosenki ludowe jako nieznośny kicz. W Berlinie wyszłabym podczas przerwy na piwo, i już nie wróciłabym na salę. W Krakowie nie było przerwy.

Marthaler otacza akcję – dziesięcioletnią podróż Liny Bögli dookoła świata – Szwajcarią. Czystą, nudną Szwajcarią. Klarownym rozbrzmiewaniem. Muzyką. Śpiewem. Emocją. Namiętnością. A jednak. Ta marthalerowska Szwajcaria nie brzmi zbyt harmonijnie. Nie podnoszą się z niej głosy archaniołów. Chaos wtrąca się w nią drogą radiową. I Szwajcaria – jak radio – na scenie daje się wyłączać. Wciąż od nowa.

Główna postać, Lina Bögli, przecina scenę – deski teatralne – zdecydowanymi krokami zawsze wtedy, kiedy speaker radiowy czytający jej biografię, dochodzi do zdania, że pewnego dnia zdarzyło się coś, co zmieniło jej życie: zakochała się w polskim ofic... – i wyłącza radio zdecydowanym ruchem ręki. Czasami speaker radiowy też sam się wyłącza. Głosem zamierającym, jakby mu ktoś odłączył dopływ prądu. Czasami cała nucąca półgłosem Szwajcaria w taki sposób ucicha. Zanika. A ona, główna postać, zostaje sama. W głuchej przestrzeni. Gdzieś. Zagubiona. W świecie.

Kontrast może najbardziej mnie wzruszył. Kontrast między muzyką sfer szwajcarskich a postacią Liny B. Ona na scenie – nauczycielka, wychowawczyni, porządna, solidna, zdyscyplinowana – coraz bardziej osamotniona. Ona na scenie – w czarnym kostiumie, w białej bluzce zapiętej do ostatniego guzika, pod szyję – dba o dyscyplinę. Ona na scenie – nie ma ciała. Nosi kapelusz. W pierwszej połowie przedstawienia. Zdejmuje go od czasu do czasu. I wkłada z powrotem. Parę razy. Aż kapelusz zostaje gdzieś na zawsze porzucony. W jakimś kącie. I ona na scenie – brąz włosów, biel twarzy i rąk. Nogi schowane pod długą, sięgającą podłogi, spódnicą. Raz tylko, w krótkim momencie drżącej ekstrawagancji, aktorka podnosi fałdy sukni. Aż do kolan. I okazuje się, że pod spodem nosi grube białe pończochy zrobione na drutach. A to po co? Jak w górach szwajcarskich? Jak w Alpach. Nad Splügen. Spędziła przecież największą część podróży dookoła świata na południowej półkuli. I w innym momencie krótkiego samozapomnienia tańczy z jednym ze śpiewających chłopaków. A oni – jest ich trzech – wydobywają z siebie muzykę sfer szwajcarskich, słowa w językach istniejących i nieistniejących, nawet wtedy, kiedy zasypiają, kiedy głowy opadają im na brzuch. Jak lunatycy. Stworzeni wyłącznie muzyką snu. Szwajcaria jest i jednocześnie jej nie ma. To jest tragizm bohaterki sztuki teatralnej Marthalera.

I to jest sztuka Marthalera. By pokazać na scenie przejmującą dziesięcioletnią samotność, wystarcza mu szklanka wody, jabłko i trzech nieustannie śpiewających chłopaków w wieku nieszkolnym.


Moja bohaterka, bohaterka powieściowa, otoczona jest Polską. Ponieważ mężczyzna, którego kochała i z którym nie dano jej było spędzić życie – był Polakiem. To jest zasadnicza różnica między powieścią a sztuką. Ale też jedyna. Musiałam – tak samo jak reżyser przedstawienia – znaleźć, zbudować, stworzyć przestrzeń, w której zmieszczą się wszystkie starannie skrywane uczucia bohaterki. Też musiałam cały zasób namiętności gdzieś zapakować. Jak bieliznę na daleką podróż w kufrze. Daleko od jej ciała. W języku menedżerów nazywa się dziś coś takiego „outsourcing“. W języku polskim – nie wiem. W świecie gospodarczym znaczy to, że jakąś część produkcji przejmuje inna, lepsza firma. Lub czymś zajmuje się inny, lepszy specjalista. Albo coś załatwia inna, lepsza maszyna. I powstaje tak zwany synergizm. Wzajemne potęgowanie działania. W powieści i na scenie powstaje wzajemne potęgowanie wzruszenia. Współdziałają różne czynniki, różne rekwizyty. Na scenie Marthalera wygląda to następująco: Strasznie samotna kobieta i głos radiowy. Strasznie samotna kobieta i walizka pełna złożonych w kwadrat prześcieradeł. Strasznie samotna kobieta i chór góralski. W powieści jest wątek współczesny. Zbudowany na całkiem fikcyjnej hipotezie, że Lina Bögli w 1892 roku wyruszyła w świat, ponieważ zaszła w ciążę. Że urodziła na początku 1893 roku w Sydney córkę. Że ojciec dziecka był Polakiem. Tyle na dziś. Mogę zdradzić.


* Podróż Liny Bögli [Lina Böglis Reise], reżyseria: Christoph Marthaler, dramaturgia: Andrea Schwieter, muzyka: Clemens Sienknecht. Grają: Catriona Guggenbühl, Michael von der Heide, Albi Klieber, Clemens Sienknecht, Graham F. Valentine.
5 i 6 listopada 2005 w ramach festiwalu baz@rt.de/ch w Starym Teatrze w Krakowie, Hala, godz. 20:30
 
02 listopada 2005
  Zmiana czasu
Czas zimowy nie ma nic wspólnego z zimą. Czas zimowy kiedyś był normalnym czasem, czyli czasem obowiązującym w Europie Środkowej. Łatwo teraz o tym zapominamy.
Wobec tego czas letni również nie ma nic wspólnego z latem. Słońcem. Upałem. Plażą i Bałtykiem. Wręcz przeciwnie. Czas letni uważać powinniśmy za czas nienormalny. Za czas niezgody. Za czas nie na czasie.

W tym roku Wszystkich Świętych wypadło we wtorek po zmianie czasu. A Zaduszki we środę po zmianie czasu. Nigdy nie rozumiałam różnicy pomiędzy Dniem Wszystkich Świętych a Dniem Zadusznym. Ani po polsku, ani po niemiecku. Pierwszy raz na cmentarzu w Polsce znalazłam się pierwszego listopada 1983 roku. Nie pamiętam, jaki to był dzień tygodnia. Ale najprawdopodobniej taki sam jak w tym roku. Czyli wtorek. Tak – już wiem. Przyjechałam przecież wtedy w piątek do Polski na stypendium. W imieniny Tadeusza. W piątek przed Wszystkimi Świętymi. Przyjechałam, nic nie wiedząc, nic nie myśląc. Pociąg był spóźniony – i nikt oczywiście już nie pracował. I nikt nie pracował przez następne pięć dni. Nie pamiętam, czy wtedy już istniało coś takiego jak zmiana czasu. A jeśli tak – czy przyjechałam przed nią, czy po niej. Znalazłam się na cmentarzu. Jakby naturalnym trybem tutejszego życia. Ze wszystkimi. Nie miałam co robić. Pierwsze noce spędziłam na Ursynowie. W pustym mieszkaniu pani sekretarki, która jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności w piątek przed Zaduszkami, po czwartej jeszcze siedziała w sekretariacie. Kropka. Bałam się oczywiście wyjść z tego bloku na Ursynowie. Ale jakoś tłum ludzi zabrał mnie troskliwie ze sobą. Jechałam autobusem. W tym kierunku co wszyscy. Zrobiło się ciemno. Bałam się, że nigdy już nie trafię z powrotem do moich tymczasowych drzwi.

Między tym a tamtym zawsze coś istnieje. Między czasem letnim a czasem zimowym. Między Wszystkimi Świętymi a Zaduszkami. Może jest to tylko noc. Parę godzin. Lub szpara. Przejście. Zmiana. Każda zmiana ma prawo pęcznieć. Nabiera tchu i rozrasta się. Aż pęknie i przez to przez moment jest najważniejszą rzeczą na świece. Zmiana czasu. Zmiana pogody. Zmiana poglądów. Zmiana warty. Zmiana dekoracji. Zmiana stanu cywilnego. Przemiana. Materii. Zamiana życia w śmierć.

Skąd ja mogę wiedzieć, jaka jest różnica między świętymi w niebie a pokutującymi w czyśćcu?

Czas wisi w kuchni i ma okrągłą twarz. Nad wyglądem i właściwym miejscem czasu zastanawiali się prawie wszyscy. Mędrcy. Sofiści. Euhemeryści. Katastrofiści. Bioenergetyści. I wszyscy oni rozmyślają nad grzechem pierworodnym. Czas po zmianie jednak jest własnością księży. W zeszłą niedzielę czas powrócił do stanu normalnego. Wobec tego wszyscy w tym kraju zaczęli się modlić. A mnie około godziny dziewiętnastej ogarnia zmęczenie nie do opanowania. Muszę się położyć na godzinkę, podczas której czas jest wyłączną własnością mojego snu.
- Tak bywa w Krakowie – oznajmił mi przed chwilą, dopiero się rozbudziłam, pan Krakowski. – Bo w Krakowie zdarzają się przedziwne rzeczy.
Statystyki natomiast wykazują niebywały wzrost wypadków drogowych w poniedziałki po zmianie czasu. Jak w żaden inny poniedziałek roku. Dlatego w Brandenburgii zarządzili, że poniedziałek po zmianie czasu będzie dniem wolnym od pracy. Świętem. A w Polsce, że wtorek. W tym roku, tak samo jak w 1983. Dzięki temu ani w niedzielę, ani w poniedziałek, ani we wtorek, ani w środę nikt nie musi być gdzieś na czas. I nikomu nie zagraża śmierć pod planowo przepełnionym tramwajem. Tylko mnie wtedy nie wiadomo było jak ratować. Na Ursynowie.

Zima bywa gruba i senna. Czas nie ma żadnego związku z pogodą. Czas jest niepodległy i niezależny od temperatury ciała.

W niektóre teksty wkradają się niespodziewane wyrazy i kontury. Jak w suche liście w parku. Które sięgają już do kostek. Podczas prawdziwej zimy, pod grubą warstwą śniegu, czas nie będzie miał już nic więcej do stracenia. Szron na szybach nie ma głosu. A nagie konary nie są sekundnikami. Wczoraj spędziłam cały dzień na cmentarzu i nie napisałam ani słowa.

Ku pamięci Beat Mohler
 

ARCHIVES
października 2005 / listopada 2005 / grudnia 2005 / stycznia 2006 / lutego 2006 / marca 2006 / maja 2006 /


Powered by Blogger